Bo diabeł to w mym domu stały gość – recenzja “Love in vain. Robert Johnson 1911-1938”
Legenda głosi, że Robert Johnson spotkał na rozstaju dróg diabła i sprzedał mu duszę w zamian za muzyczny talent. Przed narysowaniem jego biografii, Mezzo chyba też wybrał się na to spotkanie, bo efekt tej pracy jest zaiste piekielnie dobry.
Biografie muzyków można z grubsza podzielić na dwa rodzaje. Pierwsze opowiadają o mistrzach, którzy mieli długie i spełnione życie, w czasie którego tworzyli niezliczone ilości utworów. Bohaterami drugich są natomiast twórcy, którzy wiedli życie krótkie i burzliwe, nagrali niewiele, ale to wystarczyło, aby zostawili istotny ślad. I to ci drudzy najczęściej rozpalają wyobraźnie milionów wielbicieli. Wszyscy znamy członków “klubu 27” zrzeszającego gwiazdy, które odeszły w tym właśnie wieku. Amy Winehouse, Kurt Cobain, Jim Morrison, Janis Joplin i Jimmy Hendrix znani są każdemu miłośnikowi muzyki. Jednak nie wszyscy pamiętają o duchowym pionierze tego nieszczęsnego grona – Robercie Johnsonie. Legendarny bluesman także żył zaledwie dwadzieścia siedem lat, wiódł niespokojny żywot i pozostawił po sobie tylko dwadzieścia dziewięć utworów. To jednak wystarczyło, aby został jednym z najbardziej inspirujących muzyków w dziejach. Starczyło także, aby ktoś postanowił stworzyć o nim komiks.
“Love in Vain. Robert Johnson 1911-1938″ to, jak na komiks oparty na czyimś życiu, album niezbyt imponujący rozmiarami. Czytelnik przyzwyczajony do opasłych biograficznych tomów może zdziwić się, że historia jednego z najważniejszych bluesmanów w dziejach została zawarta na zaledwie pięćdziesięciu sześciu stronach. Jednak tyle zupełnie wystarczy, bo sama historia Johnsona nie należała do wyjątkowych. Ot, kolejny czarnoskóry bluesman tułający się po Stanach, aby szybko umrzeć w biedzie i zapomnieniu. Wydaje się wręcz, że był po prostu nośnikiem, przez który muzyka znalazła dla siebie ujście. Tak naprawdę w jego historii najciekawsza była pewna legenda, według której umiejętności muzyczne zawdzięczał Szatanowi spotkanemu na rozstaju dróg. To prawdopodobnie sam diabeł jest narratorem tej opowieści, co sprawny czytelnik wychwyci od razu. Sposób opowiadania użyty w tym komiksie nie należy do skomplikowanych i opiera się głównie na opisach, ale w tym wypadku ta staromodność stanowi zaletę, a nie wadę. Pewnej, dodatkowej głębi nadaje tu przewrotny epilog, ale ten należy odkryć już samemu.
Wystarczy jeden rzut oka na ten album, aby zrozumieć, że najważniejsza jest w nim warstwa graficzna, która po prostu oszałamia. Przypominające drzeworyt czarno-białe rysunki Mezzo mają w sobie dziwną, hipnotyzującą głębię, która sprawia, że każdy z nich można gapić się długimi minutami. Niepokój, poczucie mroku i beznadziei – to wachlarz emocjonalny wywoływany przez te diabelne grafiki. Każdy z kadrów mógłby spokojnie zostać powiększony i zawisnąć jako ozdoba na ścianie. Rzadko zdarzają się albumy, o których można powiedzieć, że są katalogiem małych dzieł sztuki. A w tym wypadku zupełnie nie boję się użyć takiego określenia.
“Love in Vain”, to album zaskakujący, bo kryjący w sobie o wiele więcej niż mógłby sugerować jego niewielki rozmiary. Pozornie krótki, jednak tak intensywny w swojej warstwie wizualnej, że jego przeczytanie nie jest zajęciem na piętnaście minut. Te kadry, wraz z pomocą poetyckiej narracji Jeana-Micheala Duponta, zmuszają do długiego wpatrywania się w skrywane przez nie tajemnice. Trudno się od nich oderwać i oprzeć się wrażeniu, że ich autor także wybrał się na rozstaje dróg i poprosił diabła, aby obdarował go graficznym talentem pozwalającym na zilustrowanie życiorysu praojca klubu 27.