Bohatera życie codzienne – recenzja Hawkeye: moje życie to walka

Hawkeye w końcu pojawił się na polskim rynku. Solowe przygody Clinta Bartona to komiks, który powinien zainteresować wszystkich lubiących niestandardowe podejście do tematyki superbohaterskiej.
Miłośnicy naprawdę dobrych komiksów superhero czekali na polskie wydanie Hawkeye od dawna. Nic dziwnego, bo dla wielu ludzi to najlepszy tytuł wydawany przez Marvela w tej dekadzie. Wielokrotnie nagradzany, zdobył serca zarówno krytyków, jak i zwykłych czytelników. Co nawet ważniejsze, docenili go także ci, którzy niezbyt przepadają za opowieściami spod znaku trykociarzy. W Polsce często słyszało się głosy, że to tytuł zbyt niszowy i opowiadający o mało popularnej postaci, więc trudno spodziewać się jego rychłej premiery. Jednak trwająca passa pozwoliła wydawnictwu Egmont sięgnąć po komiks opowiadający o tym, co Clint Barton porabia w czasie, kiedy nie ratuje świata wraz z ekipą Avengers.
Hawkeye wskakuje na pierwszy plan
Nie ma się co oszukiwać – Hawkeye nigdy nie był postacią, która miała szczególnie duże grono oddanych fanów. Trudno się zresztą dziwić skoro nigdy nie wyróżniał się niczym specjalnym. Bo co jest szczególnego w wyszkolonym łuczniku w porównaniu do mutantów, geniuszy w swoich zbrojach, bogów i innych obdarzonych mocami postaci z uniwersum Marvela? Jak wykorzystać to do opowiedzenia ciekawej historii? Okazuje się, że najlepiej uwypuklić tę zwyczajność, co też uczynił odpowiedzialny za scenariusz Matt Fraction. Paradoksalnie dzięki temu udało się stworzyć serię o naprawdę unikatowym klimacie. Clint Barton na co dzień mieszka w niezbyt reprezentatywnej kamienicy zarządzanej przez pochodzącego z Europy Wschodniej Iwana. Pewnego dnia postanawia on trzykrotnie podnieść czynsz, co wywołuje oczywiste niezadowolenie mieszkańców. Kierowany szlachetnymi pobudkami bohater postanawia pomóc swoich sąsiadom, co oczywiście zrzuca mu na głowę setki niespodziewanych kłopotów.
Hawkeye nie ma chwili wytchnienia
Czytając powyższy opis można nieopatrznie pomyśleć, że mamy do czynienia z komiksem, w którym nie ma za wiele akcji. Nic bardziej mylnego, Barton co chwilę wplątuje się w jakieś bójki, gonitwy i strzelaniny. Sęk w tym, że zazwyczaj wychodzi z nich pokiereszowany – już na pierwszej stronie widzimy jak wypada z okna na dach samochodu, co kończy się sześciotygodniowym pobytem w szpitalu. Hawkeye wydaje się strasznym pechowcem – jeśli coś musi się popsuć, to na pewno tak się stanie. To jeden z powodów, przez które trudno go nie polubić. Na szczęście na pomoc w licznych tarapatach przychodzi mu… Hawkeye, a dokładniej Kate Bishop nosząca ten przydomek w składzie Young Avengers. Relacje między tą dwójką to jeden z największych atutów serii, a ich dialogi skrzą się od humoru. Zresztą Fraction ma wielki talent do komicznych rozmów i scen, które trudno czytać bez banana na twarzy. Jego scenariusz wypełniony jest także nawiązaniami do klasycznego kina sensacyjnego, czego przykładem jest rewelacyjna scena pościgu na moście jakby wyjęta wprost z filmu ze Stevem McQueenem.
Scenariusz jest niewątpliwie wielką zaletą Hawkeye, ale komiks pełnię swojej mocy pokazuje dopiero w warstwie graficznej, która jest unikalna na tle standardowych tytułów w ofercie Marvela. Uproszczone tła, wyraźnie oddzielone od nich postaci i wygaszone kolory zauroczyły mnie od pierwszego wejrzenia i uderzyły idealnie w mój zmysł estetyczny. Przygody Clinta Burtona są po prostu piękne wykonane i idealnie pokazują, że na szczęście nie wszyscy jeszcze stali się zakładnikami pstrokatych cudów oferowanych przez tanie komputerowe efekty. Estetyka to jedno, ale koneserzy obrazkowych historii powinni docenić także kompozycje kadrów zastosowanych w tym komiksie. Ich płynność oraz pomysłowość w aranżacji często sprawiały, że zatrzymywałem się na nich na dłużej i myślałem sobie “o kurde, skubani naprawdę nieźle to wymienili”.
Wielu fanów oryginału zastanawiało się nad poziomem tłumaczenia przygotowanego do polskiego wydania. Jedną z dużych zalet angielskiej wersji komiksu był bardzo luźny i płynny język, jakim został napisany. Na szczęście odpowiedzialny za to zadanie Marceli Szpak sprawił, że także polscy czytelnicy mogą poczuć ten specyficzny styl. W wielu miejscach widać jego własną inwencję twórczą, co w przypadku takich tłumaczeń jest po prostu koniecznością. Cieszy to jeszcze bardziej, gdy pomyślimy o zdarzających się nie tak rzadko niedbalstwach w tej kwestii, które są wytykane komiksom wydawanym przez Egmont. Tym razem jednak chyba trudno się do czegoś przyczepić. Dzięki temu śmiało można zachęcić polskich czytelników do zapoznania się z jednym z najlepszych komiksów superbohaterskich, jakie w ostatnich latach pojawiły się na rynku.