Cthulhu wzywa, czyli mój powrót do RPG

Kiedy myślałem, że już się wydostałem, oni znowu wciągnęli mnie do środka. Rozegrałem pierwszą od dwunastu lat sesję RPG i powiem Wam jedno – chcę więcej!
Jeszcze do niedawna byłem pewien, że granie w klasyczne RPG to dla mnie pieśń odległej przeszłości, bo w końcu nie byłem na sesji już chyba od dwunastu lat. Tak naprawdę było to dla mnie dość smutne, bo granie w gry fabularne stanowiło kiedyś obiekt mojej prawdziwej fascynacji. Zaczęło się chyba w okolicach piątej klasy podstawówki, kiedy to lektura Władcy pierścieni i zetknięcie z komputerowymi Wrotami Baldura otworzyła przede mną świat szeroko pojętej fantastyki. W tym samym czasie zaczął u nas wychodzić Click! Fantasy – teraz wygląda to jak takie Bravo nerd, ale wtedy to było naprawdę coś. To chyba tam zauważyłem reklamę wersji demo do Wiedźmina. Gry wyobraźni – chyba niezbyt dobrego systemu na start, ale ta książeczka była na tyle tania, że nawet uczeń podstawówki mógł sobie na nią pozwolić. Poza tym muszę przyznać, że spełniła swoje zadanie, bo moja zajawka grami fabularnymi zaczęła się na dobre.
Trzeba Wam wiedzieć, że na początku moje przywiązanie do tej nowej formy rozrywki było wystawiane na ciężkie próby. Ogólnie mówiąc, nie miałem zbytnio z kim grać, bo potencjalni towarzysze okazywali dość odmienne podejście – ich budzące do życia hormony sprawiały, że każda próba rozpoczęcia sesji kończyła się na festiwalu tekstów typy “to ja biorę kelnerkę i uprawiamy seks” – możecie się domyślić, że dla początkującego mistrza gry było to dość deprymujące. Jednak twardo próbowałem dalej, a w międzyczasie pojawiła się przedsprzedaż podręczników do trzeciej edycji Dungeon and Dragons, czyli książki, która dla mnie, jako fana Baldurów, była spełnieniem wszelkich marzeń. W międzyczasie zacząłem czytać Magię i Miecz (akurat pod sam koniec wychodzenia pisma), która otworzyła przede mną ocean możliwości – każdy poznawany system był jak odkrycie nowej planety. A najlepsze okazało się to, że poszedłem do gimnazjum i w końcu poznałem ludzi, z którymi mogłem pograć na poważnie. Byłem w siódmym niebie.
Czas poopowiadać trochę o systemach, w które pogrywałem w czasie swojej kilkuletniej przygody z grami fabularnymi. Najwięcej graliśmy w tą nieszczęsną Grę wyobraźnię, która już wtedy wydawała się źle zbalansowana i nieintuicyjna, ale nie było to istotne, bo wszyscy znajdowaliśmy się pod wpływem prozy Sapkowskiego. Zresztą niedługo na jego miejsce przyszedł chyba najpopularniejszy polski system, czyli postapokaliptyczna Neuroshima. Oczywiście, jak to z nastolatkami bywa, nasza uwaga skupiła się na “mrocznych i poważnych” settingach – Wampirze: Maskaradzie i Zewie Cthulhu. Za tym pierwszym stał bardzo rozbudowany świat, a za drugim klimat wylewający się z książek Lovecrafta. Muszę zaznaczyć, że Zew mnie zawsze trochę przerażał i to nie ze względu na jego naturę, tylko poważną aurę unoszącą się nad zmaganiami z pradawnymi koszmarami. Wiecie, to był system, w który grało się “na serio”, bez żadnych śmiechów-chichów.
Moja rpgowa pasja zaczęła słabnąć w połowie liceum, wraz z rozwojem życia imprezowego przypadającego na ten okres. To chyba dość standardowy rozwój wypadków. Nie znaczy to, że nagle zacząłem gardzić tym hobby – po prostu czas pochłaniał mi nowo odkryty aspekt życia. Wciąż czytałem o graniu i snułem plany na powrót, ale zacząłem się obawiać, czy jeszcze jestem w stanie wczuć się przeżywanie prowadzonej przez mistrza opowieści. Mijały lata, a ja byłem przekonany, że do grania w RPG nie powrócę już nigdy. Byłem parokrotnie namawiamy, jednak zawsze znajdowałem jakieś “ale”. Jak to często bywa, okazja na naprawę tego stanu rzeczy pojawiła się nieoczekiwanie. I to z okazji powrotu do Polski systemu, którego wcześniej tak się bałem.
Kilka tygodni ekipa Black Monk Games odezwała się do mnie z propozycją zorganizowania sesji siódmej edycji Zewu Cthulhu, której akcja crowdfundingowa miała ruszyć na wspieram.to (zajrzyjcie tutaj, bo skala jej sukcesu oszołamia jak moc Wielkich Przedwiecznych). Stanąłem przed pewnym dylematem, bo nie wiedziałem, czy uda mi się znaleźć chętnych wśród swoich znajomych. Tu pojawiło się pierwsze zaskoczenie – znalazłem ich bez najmniejszego problemu i to nawet więcej niż potrzebowałem. Uderzyłem zarówno do ludzi, którzy kiedyś grali, jak i zupełnych laików, a wszyscy byli bardzo zainteresowani. W końcu utworzyła się nam drużyna składająca się z czterech osób, z których dwie nie miały wcześniej styczności z RPG.
Umówiona sesja miała miejsce w gdańskim pubie Graciarnia, czyli miejscu znanym chyba wszystkim lokalnym fanom planszówek i craftowego piwka. Na miejscu poznaliśmy się z mistrzynią gry, która bardzo szybko wprowadziła nas w podstawowe zasady, którymi rządzi się system – wraz z wymyśleniem i stworzeniem postaci zajęło to około dwudziestu minut. Okazało się, że tym razem nie będziemy grali w “klasycznego Cthulhu” osadzonego w latach dwudziestych i wypełnionego szlamem, a w horror rozgrywający się we współczesnym Gdańsku. Na początku był to lekki zawód, ale ostatecznie sprawdziło się bardzo dobrze. Wcielaliśmy się w bohaterów skupionych w kole naukowym prowadzonym na Uniwersytecie Gdańskim przez ekscentrycznego profesora Hermanna. Ekipa także była dość specyficzna, bo składała się z ciekawskiego woźnego (moja skromna osoba), emerytowanego policjanta, znudzonej historyczki i właściciela siłowni Marcinka. Scenariusz rozgrywał się wokół zaginięcia profesora i przeszukiwania jego domu, w którym ewidentnie robił coś niezbyt legalnego. Sesja trwała około dwóch godzin i była nastawiona na osoby mniej doświadczone – mieliśmy bardzo mało okazji do korzystania z rozwiązań opartych na mechanice, a głównie opieraliśmy się na narracji i interakcji między swoimi postaciami. Pierwszą myślą, która pojawiła się po zakończeniu sesji było “Kurde, ale bym sobie jeszcze pograł”. Nie miałem absolutnie żadnego problemu z wczuciem się w postać i zaangażowaniem w historię. Zresztą podobnie jak moi towarzysze, którzy też wsiąkli – emocje unosiły się w powietrzu. Zniknęła, więc kolejna obawa, jakim był próg wejścia dla początkujących – wystarczy chęć i odrobina zawieszenia niewiary, aby od razu można było się dobrze bawić. Trzecią zniwelowaną obawą był czas całej rozgrywki, bo w pamięci miałem zapisane, że sesja to przynajmniej pięć godzin z życia. Tutaj stworzenie postaci i odegranie scenariusza zajęło dwie godziny. Czuliśmy niedosyt, ale wyszliśmy z przeświadczeniem, że w trzy godziny będzie można zrobić naprawdę dużo. A to przecież tyle ile zajmuje na przykład wyjście do kina albo rozegranie trochę dłuższej planszówki.
Tak, jak wspomniałem wyżej, apetyt na granie został rozbudzony. Już jestem umówiony na kolejne sesje i chyba mam ochotę mocniej zagłębić w Zew Cthulhu. To w pewien sposób rekompensata dla młodszego mnie, któremu nigdy nie było dane naprawdę porządnie pobrać się macek skrytych w ciemnościach. Jednak to nie jedyny powód dla tego wyboru, bo patrzę też na potencjalnych współgraczy. System wydaje się kłaść nacisk na narrację, a mechanika jest wobec niej podrzędna – to dość istotne dla ludzi stresujących się potrzeby przyswojenia setek stron zasad. Poza tym pomaga to, że Lovecraft jest bardzo popularnym pisarzem i wielu ludzi po prostu zna podstawy uniwersum – a nawet jeśli nie do końca wie o co w nim chodzi, to paradoksalnie także jest w porządku, no w końcu podstawą są tutaj opowieści o odkrywaniu nieznanego. Przyznam się jednak, że marzy mi się sesja w takim lekko kiczowatym “Cthulhu na pełnym wypasie”. Wiecie, lata dwudzieste, grupa badaczy-hobbystów wyruszających do dżungli na Polinezji i odkrywająca wioskę ryboludzi. Albo góralską sektę na dawnej granicy polsko-tureckiej. Lub hiszpańscy anarchiści próbujący wywołać demony, aby pomogły im w przejęciu władzy w kraju. Czy to nie brzmi wspaniale? A wystarczy naprawdę niewiele, aby to wszystko przeżyć na własnej skórze. Ja osobiście nie mogę się doczekać i radzę spróbować każdemu, kto ma choć odrobinę wyobraźni i nie boi się odgrywać jakiejś postaci.
Tekst został napisany w ramach współpracy z firmą Black Monk Games, polskim wydawcą siódmej edycji Zewu Cthulhu. https://wspieram.to/zewcthulhu