Cztery największe grzechy współczesnego kina akcji

 Cztery największe grzechy współczesnego kina akcji

Filmy akcji są bardziej efektowne niż kiedykolwiek wcześniej. Nowoczesne technologie pozwalają na cuda, o których filmowcy nawet nie śnili trzydzieści lat temu. Jednak co z tego, skoro ta odmiana kina utknęła obecnie w miejscu z powodu kilku powielanych w kółko błędów?

Uwielbiam dobrze zrobione kino akcji i uważam, że stworzenie naprawdę porządnego filmu sensacyjnego jest tak samo trudno sztuką, jak nakręcenie poruszającego dramatu. Nie ma chyba innego gatunku, w którym zawieszenie niewiary potrafiłoby osiągnąć tak zaawansowane stadium. Jest coś naprawdę cudownego w widoku dorosłych ludzi oglądających w pełnym napięciu czegoś, co opisane brzmi, jak kompletna bzdura. Z drugiej strony nie oszukujmy się żaden inny rodzaj filmu nie cierpi na tak dużą powtarzalność. Schemat jest dość prosty i charakterystyczny dla całej kultury co jakiś czas pojawia się produkcja, która zmienia zasady gry np. przez zastosowanie jakiegoś bajeru technicznego będącego powiewem świeżości. Koronnym przykładem może być tu “Matrix” i zastosowany w nim bullet time. Łoł, pod koniec lat dziewięćdziesiątych nie było chyba nic bardziej cool niż takie kozackie zwolnienie czasu. I chyba żaden efekt w historii kina nie został tak szybko zajechany przez naśladowców. Skutek był taki, że widząc go w kolejnym filmie, zamiast sikać w majtki z ekscytacji myślało się Jezu Święty, znowu to. I właśnie takich zabiegów dotyczy poniższa lista. Są to motywy i zabiegi zastosowane w filmach akcji, które w zeszłej dekadzie były naprawdę fajne, ale niestety obecne są z nami do dzisiaj i po prostu nie możemy już na nie patrzeć.

Szatkowany montażAssasins Creed to przykład koszmarnie zmontowanego filmu

To chyba największy techniczny rak trawiący współczesne kino akcji, dla mnie gorszy nawet od wszechobecnego green screena. Obecnie jestem na niego strasznie cięty, bo kilka dni temu widziałem “Assassin’s Creed”, który jest jednym wielkim montażowym koszmarem. Co by złego nie mówić o Asasynach, w tych grach jedna rzecz była rewelacyjna (kiedy działała) poczucie płynności akcji w czasie biegania po dachach i walce. Miało to w sobie pewną dawkę poezji ruchu. Zamiast tego dostaliśmy ujęcia trwające po pół sekundy, w których nie da się niczego zobaczyć. Nawet w pieprzonej scenie konnej pogoni za powozem. To przecież jeden z najwcześniej ogranych motywów, który sprawnie kręcono już sześćdziesiąt lat temu. W większości wypuszczanych akcyjniaków mamy do czynienia z jakąś montażową masakrą, w której każde ujęcie trwa chyba pół sekundy i musi być pokazane z piętnastu kątów. Wydaje mi się czasami, że już nie da się pokazać na ekranie, jak ktoś komuś daje w mordę, bez robienia tego w pięciu ujęciach. Najczęściej ten zabieg używany jest po to, aby zatuszować braki pomysłu na fajną scenę i porządną kaskaderkę. Tak naprawdę jeden film wykorzystał go w odpowiedni sposób i była to oczywiście “Tożsamość Bourne’a”. Tylko tam pasowało to do ogólnej koncepcji i udało się, bo montaż był precyzyjny do granicy perwersji. A potem wszyscy zaczęli to kopiować i, o Boże, jakie to jest nudne. Dzisiejsze sceny akcji wydają się nie być kręcone dla ludzi, bo oko nie nadąża na tym, co właśnie widzi. Może robione są na wypadek, kiedy roboty przejmą władzę nad Ziemią i oglądając kulturalne dziedzictwo zniewolonej ludzkości, będą w stanie docenić szybkość jej percepcji?

Brak prawdziwego wyzwania i poczucia zagrożeniaAvengers: czas Ultrona i wyjątkowo nudna finałowa walka

“Tożsamość Bourne’a” zapoczątkowała także inny trend poprzedniej dekady, który swoją kulminację osiągnął w “Uprowadzonej”. Chodzi o możliwość obserwowania prawdziwych fachowców w akcji. To już nie koleś, który idzie do przodu i strzela do wszystkiego co się rusza, tylko wyspecjalizowana jednostka to zadawania jak najskuteczniejszej śmierci. I rzeczywiście, oglądało się to niezwykle przyjemnie, ale do czasu, bo obcując z kinem akcji jednak dobrze czuć jakieś zagrożenie czyhające na bohatera. Klasycznym przypadkiem jest oczywiście człowieczy do bólu John McClane, ale chociażby też T800 w “Terminatorze 2”, który po prostu jest gorszym modelem od złowrogiego T1000. Ten zarzut kieruję do eksploatowanego do porzygu kina superbohaterskiego. Rozumiem, że trudno wymagać od superherosów, aby drżeli ze strachu przed każdym zagrożeniem, ale kiedy panaceum jest strzelenie w głównego złego większym laserem niż on posiada, to robi się nudno. Tylko w tym wypadku pisząc scenariusz trzeba pokombinować, jak na przykład w “Mrocznym Rycerzu”, w którym Joker zmusza Batmana to zmiany swojego standardowego działania. Niestety, zazwyczaj mamy do czynienia z postacią, która po prostu brnie przez film pokonując wszystkich bez większego wysiłku, co zazwyczaj kończy się wyczerpaniem formuły w jakiś ¾ metrażu.

Nie każdy nadaje się do takiego kina/postępująca geriatriaArnold już nie musi nam nic udowadniać

Hollywood doskonale wie jak dobrze doić sławę aktorów i angażować ich do filmów, które nie do końca pasują do nich gatunkowo. Odwieczne próby wciągnięcia gwiazd kina akcji do komedii lub dramatów zazwyczaj przynosiły katastrofalne skutki (oczywiście z drobnymi wyjątkami). Jednak działa to także w drugą stronę i wiąże się z angażem do kina sensacyjnego, aktorów dramatycznych po pięćdziesiątce. Królem takiej przemiany został Liam Neeson. Tak, wiem, że wcześniej grywał w podobnych produkcjach, ale od czasów “Uprowadzonej” został dość mocno zaszufladkowany. Jednak jego śladem poszło kilku innych aktorów, czego skutkiem są koszmarne filmy, w których widać jak bardzo się męczą. Weźmy na przykład Denzela Washingtona w “Bez litości” naprawdę nie oglądało się tego dobrze. Jednak kuriozum stał się dla mnie “Gunman” ze Seanem Pennem. Naprawdę ktoś pomyślał, że obsadzenie go w roli twardego wymiatacze to dobry pomysł. Jak do tego doszło? Innym problemem jest to, że wiele doświadczonych gwiazd kina akcji nie chce odejść na emeryturę. Fajnie, że Sly i Arnie mają dystans do siebie, ale nie da się ukryć ich postępującego starzenia i oglądanie ich robi się po prostu przykre. Nie mówiąc już o Harrisonie Fordzie, który w piątej części “Indiany Jonesa” najprawdopodobniej rozpadnie się na ekranie. Naprawdę nie po to oglądam filmy sensacyjne, aby poczuć, że czasu nie da się oszukać.

Za duża wiara w komputerowe efektyjeszcze w zielone gramy

Zacznę od prostego pytania dotyczącego najlepszego filmu akcji tej dekady. Dlaczego “Mad Max: na drodze gniewu” robił tak wgniatające wrażenie w kwestii swojego wykonania? Dlatego, że ekipa filmowa pod wodzą siedemdziesięcioletniego faceta pojechała na prawdziwą pustynię i nagrywała prawdziwe samochody, wybuchy oraz wyczyny kaskaderów. Większość rzeczy, które widać w tej produkcji działa się naprawdę. I było to cholernie czuć, co daje cudowny efekt. Niestety większość filmowców zapomniało już o tym i oddało się we władzę wszechmocnego green screenu i speców od komputerowych efektów specjalnych. Ci drudzy w zeszłej dekadzie potrafili nas nieźle zaskoczyć, ale obecnie już przyzwyczailiśmy się do efektów ich pracy i stają się one boleśnie widoczne. Nie zapominając o fakcie, że starzeją się potwornie szybko i po kilku latach zaczynają bardziej śmieszyć niż zachwycać. W pełni rozumiem, że zrobienie efektu  wybuchu w komputerze jest tańsze i łatwiejsze niż rzeczywiste wysadzenie prawdziwego przedmiotu, ale to naprawdę odbiera radość z jego oglądania. Chciałbym częściej przeżywać to, co czułem w kinie na wyżej wspomnianym arcydziele Millera. To poczucie, że to, co obserwuję działo się w jakiejś części naprawdę. Dla mnie to zawsze strasznie podbija emocje w czasie oglądania, a przecież właśnie po to istnieje kino sensacyjne.

Related post

WP-Backgrounds Lite by InoPlugs Web Design and Juwelier Schönmann 1010 Wien