Doctor Who sezon jedenasty – dyskusja aktualizowana
Doctor Who wraca w mocno odmienionej formule, a nowe przygody czekają tuż za rogiem. Każdą z nich będę opisywał w cotygodniowej aktualizacji.
Pomyślałem sobie, że skoro Doctor Who wraca z jedenastym sezonem, to spróbuje ponownie z formułą tekstu, której użyłem w wypadku drugiego sezonu Westworld. W skrócie – zaczynamy od wstępu, w którym opiszę swoje przemyślenia i oczekiwania w związku z dużymi zmianami w serialu i podzielę się z wrażeniami z pierwszego odcinka. W każdym tygodniu będę dodawał aktualizację w postaci opinii na temat nowej przygody Władczyni Czasu.
Doctor Who sezon jedenasty – oczekiwania
Serial bardzo potrzebował dużych zmian, bo formuła opracowana przez Moffata już dawno temu się wyczerpała, a on sam wyraźnie zaczynał przesadzać w komplikowaniu swoich scenariuszy. Wibbley przestało być już takie Wobbley, a w tym wszystkim zagubiła się radość i poczucie wielkiej przygody, za które zawsze lubiłem ten serial. Owszem zdarzały się nadal fajne odcinki, ale za dużo w tym wszystkim było chęci zrobienia wielkiego i poważnego serialu. Szkoda bardzo Petera Capaldiego, którego olbrzymi potencjał nie był w pełni wykorzystany. Dlatego zmiana showrunnera dla wielu była sygnałem, że warto się ponownie zainteresować serialem. Oczywiście potem nastąpiła prawdziwa bomba w postaci ogłoszenia, że następna regeneracja Doktora przyjmie kobiecą formę. Pojawiło się oburzenie, ale w końcu mowa o serialu, który jest jedną wielką pochwałą różnorodności i przyjmowania zmian, więc narzekający chyba nie do końca są zorientowani, jaką produkcję właściwie oglądają.
Ciekawą transformację ma przejść także sama formuła sezonu. Początkowo krążyły plotki, że jedenasta seria ma stanowić ciągłą fabułę, pozbawioną struktury “potwora tygodnia”. Jednak producenci zagrali nam solidnie na nosie i parę dni przed premierą pierwszego odcinka okazało się, że postanowili zupełnie odwrotnie. Cały sezon pozbawiony ma być wyraźnego motywu przewodniego i dwuczęściowych odcinków. Z początku zrobiło mi się smutno, bo to jeden z moich ulubionych elementów serialu, ale potem postanowiłem jednak wykrzesać z siebie trochę zaufania. Prawda jest taka, że Moffat wymyślał całkiem ciekawe założenia tych dużych wątków fabularnych, ale ich rozwiązanie najczęściej okazywało się rozczarowujące. Poza tym, zbyt duże skupienie na nich wpływało też na jakość pojedynczych odcinków.
Odcinek pierwszy – The Women Who Fell to Earth
Nie będę nikogo trzymał w niepewności – pierwszy odcinek wydał mi się po prostu ok. Nie zachwycił jakoś szczególnie, ale serial ma w swojej historii o wiele gorsze. Fabuła to dość klasyczne “kosmita na Ziemi, Doctor pokazuje mu jego miejsce”, ale też nie oczekiwałem niczego więcej, bo za dużo tutaj nowości do wprowadzenia. W oczy rzucają się prawie od razu dwie rzeczy. Po pierwsze, mamy chyba do czynienia ze sporym skokiem jakościowym w kwestii efektów specjalnych. Po drugie, to chyba najbardziej “brytyjski” odcinek od dawien dawna, przypominają się czasy, kiedy Ecleston i Tennant biegali po Londynie w towarzystwie Rose. Nawet nie wiedziałem, że stęskniłem się właśnie za tym stylem.
Z oceną gry aktorskiej Jodie Whittaker wstrzymam się na jakiś czas, bo uważam, że trzeba jej dać parę odcinków na rozruch. W sieci pojawiają się opinie, że jej kreacja jest dziwna, roztrzęsiona i kopiująca poprzedników. Jednak pamiętajmy, że przecież każda nowa regeneracja zaczyna od swoistego “głupiego Jasia” (choćby Tennant w piżamie), który nie ma wiele wspólnego z dalszymi występami. Natomiast jeśli chodzi o towarzyszy, to bardzo podoba mi się to, że są tacy zwykli. W przypadku Amy jej domniemaną cudowność kontrował Rory, ale Clara była po prostu męcząca. W jakim wspaniałym świetle była ciągle stawiana! W pewnym momencie zostało zgubione to, co najfajniejsze w relacji Doktor-towarzysz, czyli fakt wyciągania najlepszych cech z niepozornych osób. I tutaj właśnie tak się zapowiada.
Odcinek drugi – “The Ghost Monument”
Pierwsza wizyta nowej Doktor kosmosie fabularnie była na tyle generycznym odcinkiem tego serialu, że za dwa miesiące zupełnie nie będę pamiętał, o co w nim chodziło. Wydaje mi się, że Chibnall próbował chwycić za dużo srok za ogon na raz. Mamy wyścig organizowany przez kosmiczną wersję Dona Wasyla (holo namiot był spoko), tajemnice opuszczonej planety, roboty i “duchy” oraz Tardis służące jak mistyczny punkt – jak na jeden odcinek to trochę sporo. Podobnie postaci pojawiające się w tym odcinku niezbyt wychodziły poza schemat “pana wyjebane na wszystko” i “dziarska babka”. Jednak całość oglądało się nawet przyjemnie, po prostu to wszystko już widzieliśmy. Za to bardzo dobrze tym razem sprawiła się Jodie Whittaker – Doktor w jej wykonaniu wydaje się wyjątkowo ciekawska, zadziorna i zabawnie zadufana w sobie – trudno jej nie lubić. Niestety, nadal niezbyt wiele można powiedzieć o jej towarzyszach, bo po prostu za mało o nich wiemy. Choć akcja z “Call of duty” należały do tych, które trudno nie uznać za żenujące.
Odcinek trzeci “Rosa”
Jak na razie najlepszy odcinek tego sezonu. Rzecz jasna jest mocno naiwny i wręcz bezczelnie dydaktyczny, ale właśnie takiego rodzaju Doktora mi brakowało. Sprytny wykorzystanie zdarzenia historycznego, które przy okazji ma spory walor edukacyjny (to wciąż serial dla młodzieży!). Podoba mi się jego prostota i motyw małej zmiany, która może zmienić wszystko. O tym właśnie zapominał Moffat – nie każdy odcinek musi być naładowany zdarzeniami i być “epicki”, bo właśnie świetne okazało się to, że kulminacja sprowadza się do próby zapełnienia autobusu ludźmi. Towarzysze zaczynają nabierać charakteru, ale jak na razie oprócz Grahama (głównie dlatego, że nie jest młodzikiem). żaden trudno nazwać ich wyjątkowo wyróżniającymi się. Za to coraz bardziej jestem pod wrażeniem tego, jak Whittaker szybko odnalazła się w roli. Trzy odcinki, a ja już kompletnie kupuje jej regenerację.
Dziwna ciekawostka: dość specyficznym zbiegiem okoliczności jest fakt, że odcinek o rasizmie był pisany przez panią o nazwisku Blackman.