Filmowy Misz-Masz #10

Witam w kolejnej edycji zbiorczego zestawu filmowych postów publikowanym na profilu Kusi na Kulturę. Tym razem wśród opisywanych pozycji “Hellboy”, “Shazam”, “Stuart” i “The Highawymen”.
Hellboy
Długo myślałem nad słowem określającym ten film i chyba zdecyduję się na “nieporadny”. Podobno na planie panował koszmarny burdel, a reżyser ciągle wykłócał się z producentami i to doskonale widać. Trudno oprzeć się wrażenie, że kilka osób próbowało pociągnąć produkcję w różnych kierunkach.
– Zróbmy z tego horror gore!
– Nie, skupmy się na mitologi arturiańskiej!
– Nie, to ma być okultyzm
– Ale niech będzie poważnie!
– Ale niech będzie też fragment wyglądający jak odrzut z Monthy Pythona!
– Dzieciaki teraz lubią przekleństwa, to niech tutaj będzie dowcip!
Ostatecznie wychodzi z tego koszmarnie nudny potworek pozbawiony skrawka własnej duszy. Do tego film czasami jest po prostu paskudny i uderza po oczach biednymi efektami. Co by nie mówić o filmach Del Toro, to tam przynajmniej można było zawiesić oko na pięknych projektach nadnaturalnych stworzeń. Tutaj tego nie ma. Najgorszy wizualnie jest ten wspomniany wyżej gore, który jest po prostu niesmaczny, nie ma w sobie nic atrakcyjnego. Fatalny jest tu także montaż – sceny są czasami poszatkowane bez wyraźnego powodu, co wprowadza spory chaos na ekranie. Jednak gwoździem do trumny jest humor – tak czerstwych i wymuszonych dowcipów nie słyszałem w kinie od dawna. Deadpool to jest przy tym mistrzostwo subtelności. Odniosłem wrażenie, że takie perełki dowcipu mógłby tworzyć koleś, który nakręcił i okrasił narracją Pawła Jumpera, gdyby postanowił, że zostanie drugim Samem Raimim. W tym wszystkim chyba najbardziej szkoda Iana Mcshane’a, bo on jako jedyny w tym paździerzu ma choć źdźbło charyzmy.
Shazam
Chyba pierwszy film DC od lat, który oglądało mi się z prawdziwą przyjemnością. W Warnerze postanowili popuścić gumę w gaciach i wszystkim wyszło to na dobre. Jednocześnie nie czuć tu silenia się na kopiowanie MCU – to inny rodzaj humor, taki bardziej od serca niż mądro-dupkowate odzywki Starka. Jeśli oglądaliście trailer to mniej więcej wiecie, czego się spodziewać. Wszystko w tym filmie jest spoko – wiem, że to raczej mało konkretne określenie, ale to najlepsze słowo oddające klimat tej historii. Spoko jak wyjście na pizzę ze znajomymi, spoko jak piwko na plaży w letni dzień, spoko jak partyjka na konsoli z ziomkiem na kanapie. Zachary Levi jest wiarygodnym wielkim nastolatkiem, a normalni chłopcy i dziewczynki też dają radę. Do tego unosząca się nad całością aura pozytywnych wartości, głównie tych rodzinnych. Villain jest bezosobowy do bólu, ale daje radę jako nośnik fabularny, więc nie będę się czepiał. Jedyne, co mi przeszkadzało to długość filmu – mógłby mieć tak z 15 minut mniej, bo ostatnia nawalanka jest trochę przeciągnięta.
Najlepsze jest jednak to, że ten ciepły, familijny i wyluzowany film ma scenę, która swoim ciężarem przewyższa te Snyderowskie wypierdy o cierpieniu, złu i mrocznym mroku. Naprawdę, rozwiązanie jednego z głównych obyczajowych wątków jest zaskakująco gorzkie i prawdziwe. Fajna nauczka dla innych – dobra komedia, nawet w tak luzackiej odsłonie, wcale nie musi unikać smutnych tematów.
Stuart: Spojrzenie w przeszłość
Świetny, ale chyba dość mało znany film z dwoma ulubieńcami publiki na chwilę przed wybuchem ich wielkich karier. Oparta na faktach historia Alexandra Mastersa (Benedict Cumberbatch), pisarza i pracownika społecznego, który postanawia opisać życiorys bezdomnego Stuarta Shortera (Tom Hardy). Ten drugi większość życia spędził na ulicy lub w kolejnych zakładach karnych, po drodze uzależniając się od narkotyków i alkoholu, które doprowadzają go do niekontrolowanych ataków agresji. Między tą dwójką urodzi się specyficzna przyjaźń, ale całej historii daleko do ogrzewającego serca poprawiacza humoru, jest wręcz przeciwnie.
W pewnej scenie filmu Stuart mówi do Alexandra coś w stylu: zrób z tego kryminał, musisz odkryć, kto zabił chłopca, którym byłem. I to stanowi sedno tej historii: opowieść o człowieku, którego spotkało tyle nieszczęść, że od dzieciństwa skazany na coraz mocniejsze staczanie się na dno. Jednocześnie popełniał czyny tak paskudne, że nie da mu się ich wybaczyć. Jednak przekaz wcale nas do tego nie zmusza: nie chodzi o usprawiedliwienie jego postaci, tylko próbę zrozumienia, co doprowadziło go do takiego stanu. W kwestiach czysto filmowych widać, że to produkcja telewizyjna o niskim budżecie i charakterystycznych dla tego produkcji brakach, ale schodzą one na drugi plan dzięki znakomitej grze aktorskiej. Ciekawie zobaczyć Cumberbatcha z czasów kiedy nie miał jeszcze swojej charakterystycznej maniery. Jednak naprawdę błyszczy tutaj Tom Hardy, który w niesamowity sposób odgrywa chorego, zniszczonego i skretyniałego od narkotyków Stuarta. To jedna z tych ról, na które składają się niezliczone ilości małych niuansów, razem sprawiających wrażenie, jakby aktor naprawdę był chorym psychicznie wrakiem. Jeśli myślicie, że nie jesteście w stanie jeszcze bardziej go lubić, to może zmienicie zdanie.
The Highwaymen
Gdzieś w sieci przeczytałem komentarz “Oto nadchodzi nowy ulubiony film Twojego starego” i mam wrażenie, że to zdanie idealnie oddaje charakter tej produkcji. Wydaje się ona wręcz skrojona pod taką stereotypową postać zrzędliwego ojca, który wie, że wszystko, co dobre, już dawno przeminęło. Historia dwójki byłych stróżów prawa, którzy dopadli Bonnie i Clyde’a jest zachowawcza i bezpieczna do bólu. Owszem, ma całkiem ciekawy klimat i ogląda się ją bezboleśnie, ale nie ma do zaoferowania niczego, co wykraczałoby poza schemat historii o facetach starej daty, którzy pokazują młodzikom “jak to się robi”. Harrelson i Costner wpisują się w to wszystko bardzo dobrze i są chyba największym atutem całego filmu. Trochę szkoda, bo jest zasygnalizowane więcej potencjału, choćby w ukazaniu kultu i uwielbienia mas, jakimi obrosła para bezwzględnych bandytów. Jednak jeśli macie pod ręką jakiegoś starego, to zaproponujcie mu wspólny seans, pewnie się ucieszy.