Filmowy Misz-Masz #17
“Doktor Strangelove, lub jak przestałem się martwić i pokochałem bombę”, “Frances Ha”, “Koty”, “Nazywam się Dolemite” – takie tytuły trafiły tym razem do cyklicznego przeglądu filmowych tekstów umieszczanych na profilu Kusi na Kulturę.
Doktor Strangelove, lub jak przestałem się martwić i pokochałem bombę
Zabawno-przerażającą groteskę w reżyserii Kubricka oglądałem już bardzo dawno temu, więc trochę obawiałem się powtórki. Nie byłem pewny, czy chcę ryzykować sytuację, w której okaże się, że film jednak nie zestarzał się tak dobrze, jak to pamiętałem i obecnie stanowi niezbyt aktualną ramotę. Na szczęście okazało się wręcz przeciwnie. Oczywiście, konflikt na linii USA-ZSRR niezbyt przekłada się na dzisiejsze realia, ale ukazane (z odpowiednim komediowym przeszarżowaniem) w filmie mechanizmy są tak uniwersalne, że ogólny wydźwięk, czyli samonapędzające się dążeniu ludzkości ku własnej zgubie, jest nadal niepokojący aktualny. Wystarczy wspomnieć ostatnie napięcia na linii USA-Iran.
Doktor Strangelove broniłby się świetnie, nawet jeśli jego przekaz byłby zupełnie niedzisiejszy, bo to po prostu kawał znakomitego kina. Pozornie to obraz bardzo teatralny – przez półtorej godziny obserwujemy głównie ludzi gadających w trzech pomieszczeniach, plus kilka scen ostrzałów i lotu bombowca (tutaj akurat paskudnie się zestarzały). Jednak praca kamery potrafi zrobić tutaj prawdziwe cuda, choćby za sprawą odpowiedniego kadrowania i operowania zbliżeniami. Na mnie największe wrażenia zrobiły sceny, w których szeroki (ogólny) plan ukazuje nam ludzi zasiadających w ponurym, przepełnionym apokaliptycznym nastrojem pokoju wojennym. Tu świetnie działa kontrast – obserwujemy bandę przezabawnych szaleńców zdających się zupełnie nie zauważać, w jak ponurej scenerii się znaleźli.
Aktorsko film kojarzony jest oczywiście najbardziej jako niesamowity pokaz możliwości Petera Sellersa, który wcielił się w trzy postaci – pułkownika Lionela Mandrake’a, prezydenta Merkina Muffleya i tytułowego doktora Strangelove. Wszystkie te role są niezwykle wyraziste i bardzo od siebie różne. Zresztą taki rodzaj popisów był jednym z jego znaków rozpoznawczych. W tej ekranowej szarży Sellersa zapomina się chyba trochę o równie wyrazistej roli George’a C. Scotta – ciekawie jest zobaczyć ten kinowy taran (rola tytułowa w “Pattonie” to jest aktorstwo absolutne) w nietypowym dla niego, komediowym repertuarze.
Proste – jeśli ktoś jeszcze nie widział, to niech koniecznie nadrobi. Jeśli ktoś już zna, to niech sobie zrobi przyjemność i zaliczy powtórkę – film trwa niecałe półtorej godziny, a wyśmienitych dialogów jest w nim tyle, że jeden seans na pewno nie wystarczy, aby je wszystkie spamiętać.
Frances Ha
Wśród filmów, które ostatnio zagościły na Netflixie znalazł się cudowny efekt współpracy Noah Baumbacha (reżyseria i scenariusz) oraz Grety Gerwig (scenariusz i główna rola). To ciąg epizodów z życia tytułowej bohaterki – dwudziestosiedmioletniej tancerki, która może nie radzi sobie zbyt dobrze w starciu z rzeczywistością, ale nadrabia to entuzjazmem i specyficznym urokiem osobistym. Przenosi się z mieszkania do mieszkania, co chwilę podejmuje pochopne i nieudane decyzje, ale nie przeszkadza jej to w ciągłym dążeniu do swojego wymarzonego celu. Pozornie bywa to naiwne, ale gdy głębiej się zastanowić, to łatwo zauważyć, że to jedyna broń, jaką bohaterka posiada w walce z całym ciągiem niepowodzeń i rozczarowań, które spadają na nią na każdym jej kroku.
Jeśli cenicie sobie kina Baumbacha za te wszystkie “małe” momenty, w których postaci po prostu sobie żyją, rozmawiają, jedzą i robią wszystkie te normalne czynności, to ten film składa się głównie z takich scen. To bardzo krzepiąca afirmacja życia w jego podstawowych aspektach. Oczywiście poparta bajkową atmosferą świata młodych nowojorczyków, których jakimś cudem stać na korzystanie z uroków życia w wielkim mieście. To trochę taki zaktualizowany wczesny Woody Allen, ale pozbawiony tej gryzącej ironii,i z bohaterami, których rzeczywiście da się polubić.Świetna jest tu gra aktorska. Greta Gerwig jako Frances wypada niezwykle naturalnie, w pełni oddaje niezdarność i nieposkromioną energię swojej bohaterki. Podbija to jeszcze ekranowa chemia pomiędzy nią, a Mickey Sumner, która wciela się w rolę najlepszej przyjaciółki niesfornej tancerki. Do tego dochodzi Adam Driver – jeszcze nieociosany, ale już przepełniony aktorską charyzmą. Stawka udanych kreacji zamyka Micheal Zegen jako nieprzejmujący się niczym Benji.
Jeśli lubicie kino, w którym scenariusz świadomie się rozłazi i nie podąża za główną historią, to musicie obejrzeć Frances Ha. Zwłaszcza jeśli typowe kino nowofalowe, do którego nawiązań jest tu multum, jest dla Was jednak trochę zbyt niedostępne – ten film to taka wersja light tego nurtu w kinematografii.
Koty
Rzadko wybieram się do kina na filmy, o których wiem, że będą koszmarkami. Nie jestem osobą lubującą się w recenzjach typu “Patrzcie, jak dla Was cierpiałem”. Jednak w wypadku Kotów nie mogłem się powstrzymać, negatywne opinie o tym tworze były zbyt intrygujące. Problem w tym, że najnowszy obraz Toma Hoopera zawodzi także jako wycieczka do krainy dziwności.Obserwowanie abominacji jaką są ludzkie twarze nałożone na animowane koty bawi może jakieś dwadzieścia minut, potem staje się męczące i utrzymujące w ciągłym stanie dyskomfortu. Efekty komputerowe użyte w filmie przypominają te tanie niemieckie animacje, których trailery lecą przed produkcjami dla dzieci. Możliwe, że ludzie zagrywający się kiedyś w “Kao poczują miły przypływ sentymentalnych emocji. Najstraszniejsza jest w tym wszystkim chyba postać kota granego przez Idrisa Elbę – jego umaszczenie jest bardzo podobne do koloru skóry aktora, przez co bohater sprawia wrażenie, jakby był całkowicie nagi (kiedy zdejmuje płaszcz). Dziwna jest też scena, w której Ian McKellen pije na stojąco z miski – wygląda jak bezdomny człowiek chłepczący w ten sposób wodę. Takich dziwnych momentów jest w filmie więcej (choćby koszmarnie źle oddana skala kotów wobec ich otoczenia), ale nie są one warte półtorej godziny katorgi.
Jak wspomniałem, radości z obserwowania nieudolności starczy tylko na chwilę seansu, potem robi się najzwyczajniej na świecie nudno. Jak na adaptację przepełnionego muzyczno-taneczną energią musicalu, to filmowe “Koty” okazują się pozbawione jakiegokolwiek pazura. Biednie wyglądająca scenografia i bijąca z ekranu taniość (choć kasy tu pewnie poszło sporo) sprawiają, że nie ma tu mowy o przepychu i blichtrze kojarzonymi z tego typu produkcjami. Głupiutka i naiwna fabuła, która nie przeszkadza przy porządnie wykonanym musicalu, w tym przypadku uświadamia swoją miałkość i bezsensowność. Nawet popisy muzyczne są tu jakieś nijakie i niezbyt zapadają w pamięć (może trzy piosenki zostały mi w głowie ).. A to wszystko piszę z perspektywy osoby, która ma słabość do musicali i rewii, więc nie wyobrażam sobie nawet, jak to wszystko odpychające musi być dla ludzi nie przepadającymi za tą specyficzną formą. Koty nie bronią się nawet jako film atrakcyjny w formule “Na co ja właśnie patrzę”. Jeśli ktoś liczył na to, że wycieczka do kina zapewni mu doznania absurdalnej natury, to może się srogo zawieść. To wszystko jest najzwyczajniej nudne i drętwe.
Nazywam się Dolemite
Wszyscy uwielbiamy porządne aktorskie powroty. Zwłaszcza od wykonawców, na których zdążyliśmy postawić już krzyżyk. Tym razem w zaskakująco świetnej formie powraca Eddie Murphy – swoją energią i ekranowym pazurem przypomina nam, za co tłumy tak mocno pokochały go w latach osiemdziesiątych. To historia Rudy’ego Raya Moore’a, który w latach siedemdziesiątych zdobył sceniczną popularność wcielając się w alfonsa o imieniu Dolemite. Opowiadał rymowane historie oparte na afroamerykańskim folklorze, zbierane wśród miejscowych bezdomnych. Jego występy były wulgarne, przepełnione seksualną treścią i zupełnie niezrozumiałe dla białego odbiorcy. Sukces jego nielegalnie rozprowadzanych nagrań sprawił, że Moore postanowił przenieść Dolemite’a do świata filmów akcji. Pozbawiony doświadczenia i budżetu wraz z półamatorską ekipą stworzył film, który miał przejść do historii jako jeden z najbardziej znanych obrazów “tak złych, że aż dobrych”.
Nazywam się Dolemite jest wyraźnie podzielony na dwie części. Pierwsza z nich to typowy biopic artysty, który nie poddając się powoli zaczyna osiągać swój cel. O tyle intrygujący, że dotyczący zjawiska zupełnie niezrozumiałego dla ludzi, którzy nigdy nie interesowali się afroamerykańską (niektórzy tutaj doszukują się początków rapu) kulturą lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Ta część jest dość frapująca, ale prawdopodobnie większość z Was bardziej zainteresuje druga połówka, tą dotycząca perypetii związanych z kręceniem wiekopomnego dzieła. Wtedy film zmienia charakter na zbliżony bardziej do The Disaster Artist, ale mniej w nim wyśmiewania, a więcej sympatii dla ludzi, którzy naprawdę starają się dopiąć swego, choć wyraźnie powinni dać sobie spokój. Całość filmu ma dość pokrzepiający wydźwięk, całkiem przewrotnie wykorzystując schemat “kochajmy marzycieli”.
To był przyjemny seans, ale łatwo zauważyć, że produkcji brakuje solidnego doszlifowania. Pierwsza i druga część trochę nie do końca spinają się w kwestii atmosfery, zbyt wyraźnie czuć tę sporą zmianę konwencji. Problemem są też postaci drugoplanowe – niektórzy członkowie ekipy Moore’a kręcą się po tej historii nie do końca wiedząc, co ze sobą zrobić. Największym magnesem pozostaje świetnie bawiący się na ekranie Eddie Murphy, ale nie tylko on zalicza udany powrót. Jeszcze większym zaskoczeniem okazuje się Wesley Snipes wcielający się w trochę oderwaną od rzeczywistości “gwiazdę” kina blaxploitation. Choć w tym wypadku jestem w stanie uwierzyć, że ten aktor akurat nie musiał tam za dużo odgrywać. Pomijając jego źródło, finałowy efekt tej kreacji jest przezabawny. Jeśli specyficzna kombinacja tematów wydaje się Wam intrygująca, lub po prostu chcecie znowu zobaczyć Murphy’ego w świetniej formie, to film powinien przypaść Wam do gustu. Nie jest to produkcja wybitna, ale trudno jej odmówić specyficznego uroku. Do obejrzenia na Netflixie