Filmowy Misz-Masz #7
W dzisiejszym przeglądzie dominują pogodne filmy. Rozrywkowy “The Man From Uncle” oraz stawiające na przyjaźń “Spider-Man: Uniwersum” i “Bumblebee”. Aby nie było jednak zbyt wesoło, dla równowagi pojawił się także dobijający “Mój piękny syn”.
Bumblebee
Siłą tego filmu jest trzymanie się klimatu lat osiemdziesiątych. I nie chodzi mi tutaj o kulturową nostalgię w postaci piosenek., designu aut i innych symboli, których oczywiście jest tu pełno. Po prostu nowy film o zmieniających się robotach wypełniony jest duchem młodzieżowych filmów spod znaku kina nowej przygody. Szczególnie tych uroczo naiwnych. Najważniejsze jest tutaj pokazanie przyjaźni między żółtym kosmitą, a zbuntowaną nastolatką. Owszem znalazło się miejsce dla paru walki, ucieczki przed armią i ratowaniem świata, ale one schodzą na drugi plan. O wiele fajniejsze są sceny komediowe i docierania się dwójki bohaterów. Urzekająca jest prostota i lekki klimat, w jakim to wszystko zostało utrzymane. Doceniam też fakt, że twórcy nie próbują ukrywać, że docelowym widzem są tutaj nastolatkowie i nie trzeba tego ukrywać za pomocą żenujących chwytów spod znaku “seksy i mroki”. Dla starszych ta produkcja może wydać się zbyt banalna, ale muszą się pogodzić, że nie wszystko jest skierowane do nich. Ot, tylko i aż bardzo fajna historia z pocieszającym morałem o sile przyjaźni i indywidualizmu.
Mój piękny syn
Film, który mogę polecić głównie miłośnikom, czegoś co nazywam “powolnym, zimowym dopierdalando”. Takiego, co od widza wymaga zaangażowania od samego początku, bo inaczej może go pokonać powolna narracja i trochę dziwnie porozstawiane akcenty fabularne w niektórych miejscach. To opowieść, w której najważniejsze są dwa uczucia: nieskończona miłość oraz całkowita bezradność. Oparta na prawdziwych wydarzeniach historia walki dziennikarza Davida Sheffa (Steve Carell) z pożerającym jego syna Nica (Timothée Chalamet) nałogiem narkotykowym. Główną osią fabuły jest coraz mocniejsze popadanie w szpony uzależnienia młodego wrażliwca i coraz bardziej desperackie próby ratunku ze strony ojca. Wszystko to jest przecinane retrospekcjami z ich wspólnego życia. Wydawać by się mogło, że ich relacje są wręcz wspaniałe – David bezgranicznie oddany jest budowanie więzi ze swoim synem. Jednak okazuje się, że to nie wystarczy, a może wręcz szkodzi, bo zapatrzenie ojca przerasta możliwości chłopaka. Dość ciekawe jest to, że samego ćpania i koszmaru nałogu nie ma tutaj pokazanego tak wiele – to znaczy są oczywiście odpowiednie sceny, ale ciężar jest położony bardziej na to, co przeżywają najbliżsi nie mogący pomóc ukochanej osobie, która powoli się zabija. Dla mnie to zadziałało, ale jestem w stanie zrozumieć, że dla niektórych może wydawać się to zbyt ugrzecznione właśnie w sferze narkotycznej.
Chalamet gra tutaj bardzo dobrze, ale blaknie przy subtelnym popisie aktorskim Carella. Szczególnie udane są sceny, w których widzimy go próbującego samotnie poradzić sobie z własną niemocą. Bardzo sugestywne oddanie ojcowskiej rozpaczy. Carell po raz kolejny udowadnia, że jest obecnie jednym z najciekawszych aktorów dramatycznych (to już powinno przestać nas zaskakiwać). Warto wspomnieć też o soundtracku. Wybrano do niego sporo szlagierów opowiadających o miłości do dziecka – niektóre wybory mogą się wydać banalne, ale jednocześnie dobrze wybrzmiewają w historii o ojcu, który nadal widzi głównie swojego ukochanego syna. Jeśli w odmętach zimowej niemocy i depresji lubicie przeżyć katharsis za sprawą filmu, który jeszcze bardziej Was dobija, to szczerze polecam się zapoznać. Jeśli historia do Was trafi, to zrobi to naprawdę dogłębnie.
Spider-Man: Multiwersum
Muszę się dołączyć do zakochanych w tym filmie głosów. Inni zdążyli już napisać o nim, więc ja tylko napomknę o kilku aspektach, które chwyciły mnie za serducho. Strona wizualna to coś niesamowitego. Oczywiście mogą się znaleźć tacy, dla których dzieje się tu o wiele za dużo, ale ja do ich nie należę. Co krok nasze oczy atakowane są kolejnym oryginalnym pomysłem, czy świetnie wyreżyserowaną sceną. Wydaję mi się, że muszę go obejrzeć jeszcze z dwa albo trzy razy, aby wszystko wyłapać i spamiętać. Jednak największe wrażenie zrobiło na mnie wykorzystanie komiksowej estetyki – chyba najbliżej w historii zbliżone do czegoś, co można nazwać ruchomym komiksem. To nie jest standardowe “dzielimy ekran na kadry i dajemy dymki, ale jest komiksowo”, tylko naprawdę kreatywne wykorzystanie tkwiącego potencjału.
Fabuła jest bardzo prosta, ale to nie jest żaden zarzut. W końcu historie o Spider-Manie zawsze działały najlepiej, kiedy opowiadały o normalnym facecie, który musi sobie radzić z zaistniałą sytuacją – im bardziej go próbowali w Marvelu komplikować, tym wychodziły gorsze gnioty. A tutaj sprytnie wykorzystano wielokrotność postaci Pajęczaka – młodsi dostają dorastającego Moralesa, a starsi, bardziej zgorzkniali utożsamiają się z przetyranym przez swoje życie Peterem B. Parkerem. Do tego dochodzi absolutnie cool Gwen Stacey i komiczna trójka w postaci dziwnych Spider-wymysłów. Najważniejsze jednak, że to wszystko jest wypełnione miłością do tej postaci, zarówno morały o byciu prawdziwym bohaterem, jak nieporadność nosicieli pajęczego loga oraz ich specyficzne poczucie humoru. Twórcy po prostu wydzielili esencję Spider-Mana i przenieśli prosto na kinowe ekrany.
The Man From U.N.C.L.E
Nadrobiłem swój brak w twórczości Guya Ritchiego i jestem bardzo usatysfakcjonowany. Głównie dlatego, że nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo brakowało mi takiej klasycznej zabawy w kino szpiegowskie. Bo jest tu wszystko, czego oczekiwałbym od takiego filmu: charyzmatyczni, świetnie wyszkoleni agenci, intryga związana z grami wywiadów i sporo ciekawie poprowadzonej akcji. Trochę się zaskoczyłem, bo myślałem, że Richie pójdzie w bardzo odjechaną stronę, a tu jednak więcej jest klimatu pierwszych Bondów z Connerym niż późniejszych wymysłów z Moorem lub Brosnanem. Fabuła jest oczywiście pełna twistów i zagrywek typu “zdrajca zdradzony”, ale jednocześnie nie ma tu specjalnego wydumania. Dużo typowej dla filmów Anglika zabawy montażem i intertekstualnością, choć nie tak daleko posuniętej jak w “Sherlockach Holmesach”. Ogólnie jeśli ktoś nie widział, a tęskni za takimi klimatami to powinien nadrobić. Dodatkowo to dobry dowód na to, że Henry Cavill jest jednak kimś więcej niż tylko kwadratowym przystojniakiem.