Filmowy Misz-Masz #8
W tej odsłonie Misz-Maszu przyjrzymy się trzem filmom – oscarowym faworytom (he he) oraz adaptacji pewnej kultowej mangi. Mowa o Faworycie, Green Book oraz Alita: Battle Angel.
Alita: Battle Angel
Nie czytałem mangi, więc oglądałem sobie ten film z błogosławieństwem niewiedzy o tym, co w nim zmieniono względem oryginału. A domyślam się, że sporo, bo fabularnie otrzymaliśmy takie typowe Young Adult z bohaterami trawionymi przez nastoletnie problemy. Jednak przymykam na to oko, bo i tak bawiłem się całkiem dobrze, a w końcu nie należę do tej grupy docelowej. Głównie dlatego, że film jest obłędnie wręcz ładny – na trailerach te wszystkie cyborgi wydawały mi się strasznie sztuczne, ale to kwestia pokazywania tylko wycinków. Bo w pełnych scenach akcji ruszają się tak niesamowicie płynnie i naturalnie, że można zapomnieć o swoich uprzedzeniach do CGI. Sama Alita to już w ogóle cudowna istota, która dodatkowo dostała tonę charyzmy od Rosy Salazar. Zresztą, cały świat przedstawiony jest bardzo ciekawy i odkrywanie jego tajemnic stanowiło dobrą przeciwwagę dla dość sztampowego rozwoju fabuły. Tego świata jest tu za dużo i za mało naraz – widać, że Cameron oraz Rodriguez chcieli wcisnąć w te dwie godziny jak najwięcej informacji, przez co dużo z nich potraktowano po łebkach, co zostawia niedosyt. Końcówka perfidnie zapowiada sequele – w przyszłości nawet chętnie je zobaczę. Jeśli spodziewacie się poważnego podejścia do cyberpunku to możecie sobie darować. Ale jeśli chcecie zobaczyć, jak się cyborgi fajnie biją, to powinniście być zadowoleni.
Faworyta
Widziałem już opinie ludzi, dla których Lanthimos w imię przystępności poświęcił za dużo swojego pazura, ale ja pozostanę w gronie zwolenników jego nowego filmu. Zwłaszcza, że nadal czuć tutaj bardzo autorski podpis, ale pozbawiony dziwactw dla samych dziwactw. Zamiast tego otrzymujemy wyśmienicie opowiedzianą historię o dominacji i władzy. Fabuła rozgrywa się na początku XVIII wieku na dworze brytyjskiej królowej Anny (Olivia Colman). Jego mieszkańcy to karykatury, których uwagi zajmują takie ważkie sprawy, jak organizowane wyścigów kaczek. Jednak nawet w tym mało rozgarniętym gronie wiadome jest, kto tak naprawdę sprawuje kontrolę nad angielską polityką. Tą osobą jest lady Sarah (Rachel Weisz), która owinęła sobie niezrównoważoną emocjonalnie królową wokół palca. Wszystko zmienia się wraz z przybyciem jej dalekiej kuzynki Abigail (Emma Stone), która dostaje pracę jako służka, ale od razu widać, że ma o wiele większe ambicje. Między tymi dwiema podstępnymi kobietami rozpoczyna się bezwzględna i perwersyjna walka o względy królowej.
Pierwszą zmianą w stosunku do poprzednich filmów Lanthimosa na pierwszy rzut oka są same postaci. To nie dziwne ludzkie kukły pozbawione emocji (jak rodzina z Zabójstwa świętego jelenia), tutaj wszyscy kierują się swoimi żądzami. Ale dla mnie to też tylko pozory, bo tak naprawdę zarówno Sarah, jak i Abigail to postaci wyjątkowo zimne, które doskonale rozumieją ludzkie pragnienia, ale same zainteresowane są tylko władzą. Może wydają się tak naturalne, bo dwór jest wypełniony podobnymi im ślizgaczami? Wszystko to nadrabia natomiast królowa Anna, która istną emocjonalną burzą, co oddaje doskonała gra Colman. Jednak nie tylko ona zachwyca, bo zarówno Weisz i Stone także przypominają, że są jednymi z najciekawszych anglojęzycznych aktorek. Ten film kobietami stoi, ale wypada także wspomnieć o udanym występie Nicholasa Houlta jako przywódcy parlamentarnej opozycji.
Przestańmy już porównywać Faworytę do wcześniejszych dzieł specyficznego Greka i skupmy się na niej jako autonomicznym dziele. Na pewno trzeba wspomnieć, że jest to film wizualnie olśniewający, a jednocześnie pozbawiony sztywności typowej dla filmów kostiumowych, w czym spora zasługa oryginalnych ujęć (w sumie znak firmowy twórcy Lobstera). Często można ulec wrażeniu, że życie dworu obserwujemy za pomocą nowoczesnego systemu monitoringu, co dodaje całości ciekawego klimatu. Wszystko to nie broniłoby się tak dobrze, gdyby nie bardzo dobrze napisana historia, która sprawnie miesza ze sobą dużą dawkę mroku (omotanie chorej królowej przez podstępne żmije), a absurdalnym i odrealnionym humorem (życie codzienne dworu). Jedyne, co mi doskwierało to utrata tempa pod koniec filmu – kiedy jedna ze stron zaczyna zdobywać ewidentną przewagę, całe napięcie znika. Bardzo polecam wizytę w kinie, bo to jeden z tych filmów, które warto obejrzeć na dużym ekranie. To też przykład, że kompromisy twórcze mogą przynieść wymierne korzyści, a efekt końcowy nadal pozostaje bardziej oryginalny niż większość zeszłorocznych hollywoodzkich produkcji. A podejrzewam, że Lanthimos w przyszłości wykorzysta zaufanie zdobytym za sprawą Faworyty.
Green Book
Wiecie, jaki jest dla mnie największy sekret twórców amerykańskiego kina? Nie chodzi wcale o te wszystkie niesamowite blockbustery, mistrzów kina gatunkowego czy komedie romantyczne. Najbardziej fascynuje mnie to, jak udało im się opracować niesamowitą sztukę tworzenia filmów, po których człowiekowi robi się dobrze na sercu. Źródła tego kunsztu trzeba poszukiwać w latach trzydziestych, kiedy Frank Capra wsadził do autobusu Clarka Gable i Claudette Colbert i pokazał światu Ich noce. I okazało się, że ludzie kochają opowieści o różnych światach, które niespodziewanie zaczynają się ze sobą dogadywać.
Cały trik polega na tym, aby stworzyć dwa bardzo różniące się od siebie, mocne charaktery i dać im możliwość rozmowy. Choć na początku zupełnie nie będą do siebie pasować, to pod koniec staną się najlepszymi przyjaciółmi. I niech ta dwójka zagrana zostanie przez wybitnych aktorów, którzy przekonają nas, że oglądamy prawdziwych ludzi. Do tego należy pamiętać, aby kamera zbytnio nie wydziwiała i nie odwracała uwagi widza od opowiadanej historii (słynne Kino stylu zerowego Przylipiaka się kłania). I najważniejsze – pokazać, że ludzie potrafią się zmieniać, a najgorszym przekleństwem jest brak otwartości i wynikająca z tego samotność.
I właśnie te zasady wzorowo spełnia Green Book. Można narzekać, że od początku do końca jest bardzo bezpieczny, że nie ma tu ani krztyny autorskiego dotknięcia, że cała historia wydaje się mocno uproszczona. Jednak tu właśnie tkwi magia wspomniana w pierwszym zdaniu – ja o tym wszystkim zapomniałem, bo po prostu zacząłem się dzięki tej historii czuć dobrze. I wiem, że jak będzie okazja do obejrzenia czegoś w rodzinnym gronie, to ten obraz na pewno sobie powtórzę. To jedna z tych produkcji, które czyjaś babcia określi jako “ładny film”. Może to dla niektórych zbyt banalne, ale ja osobiście czasami potrzebuję dokładnie takiej podnoszącej na duchu historii.