Kształt wody – gdyby Disney odkrył seks

Kształt Wody – najnowszy film Guillermo del Toro to obraz, który musi rzucić na widza skuteczny czar, tylko wtedy można mówić o prawdziwej miłości. Nie wszyscy będą na niego podatni, ale urok nie jest też potrzebny, aby docenić tę doprawioną cielesnym pożądaniem baśń.
Kształt wody to jeden z tych filmów, do których nie sposób podejść bez wygórowanych oczekiwań . Złoty Lew w Wenecji, Złoty Glob za reżyserię, trzynaście nominacji do Oscarów i peany fanów Guillermo del Toro na całym świecie. Mając w głowie te wszystkie superlatywy, naprawdę trudno wybrać się kina bez nadziei na ujrzenie filmowego objawienia. Jestem tylko człowiekiem i mimo wszelkich wysiłków woli, ostatecznie poddałem się tej super pozytywnej narracji. Otworzyłem swoje receptory na zachwyt i oczekiwałem olśnienia. I to był z mojej strony dużo błąd, bo otrzymałem produkcję “zaledwie” dobrą, która ma sporo świetnych elementów, ale nie wystrzegła się kilku wycieczek w ślepe alejki. Co nie znaczy, że film nie jest wart uwagi, bo rzadko zdarzają się tytuły fantastyczne, które podszyte są trochę większymi ambicjami niż radowanie gawiedzi.
Kształt wody to wizualna perła
Zacznijmy od tego, co wyszło naprawdę olśniewająco, czyli obrazów i dźwięków, jakimi Kształt wody nas raczy. Wszystko wydaje się tu być na swoim miejscu: scenografia początku amerykańskich lat sześćdziesiątych, szaro-bure barwy, nastrojowe zdjęcia i kostium tajemniczego stwora. W połączeniu ze świetną ścieżką dźwiękową stanowi potężną część zaklęcia, które del Toro rzuca na swoich widzów. Nie jest to plejada wizualnych cudów mających na celu tylko płytkie połechtanie naszych zmysłów. Jest w tym wszystkim pewien plastyczny zamysł, który spokojnie można nazwać artystycznym sukcesem. Jednak to akurat nie powinno nikogo dziwić, bo w kwestiach estetycznych filmy del Toro zawsze wyróżniały się wśród innych, wręcz bliźniaczo podobnych do siebie produkcji.
Dużo bardziej mieszane odczucia mam w stosunku do warstwy fabularnej. Nie mam pretensji do Kształtu wody za to, że opowiedziana w nim historia opiera się na ogranych tysiąckrotnie schematach, a każda z postaci to raczej archetyp niż pełnoprawnych charakter. To w końcu baśń, a w takowych nie chodzi o fabularne wolty i skomplikowane postaci. W końcu w swojej zawłaszczonej baśniowej formie, animacje Disneya sprzedały nam to dziesiątki razy. Zresztą w tej kwestii del Toro zrobił coś naprawdę frapującego, a mianowicie zalał to wszystko pulsującą seksualnością. Wyobraźcie sobie staroszkolny film od Disneya, w którym postaci świadome są swoim narządowych płciowych i nie boją się słuchać ich zewu. To najlepsze streszczenie Kształtu wody, które jestem w stanie wymyśleć. Jest w tym jakaś intrygująca perwersja. Większy problem mam z tym, że scenariusz filmu jest trochę zbyt rozwleczony i posiada kilka, nigdzie nie prowadzących wątków – choćby ten dotyczący kariery zawodowej przyjaciela głównej bohaterki. Niby rozumiem, co ma symbolizować, ale urywa się nagle i pozostawia poczucie niedosytu. Przydałoby się tu parę cięć, bo film trwa prawie dwie godziny, co przy dość prostej historii potrafi być usypiające.
Kształt wody to kolejna piękna sztuczka del Toro
Seans Kształtu wody był dla mnie w pewien sposób przeżyciem irytującym. Oglądając historię niemej sprzątaczki odnajdującej miłość w dziwnym laboratorium doskonale widziałem, co sprawia, że tyle osób się w tym filmie zakochało. Guillermo del Toro to jeden z największych magików współczesnego kina, a jego filmy to pięknie zbudowane sztuczki. Tylko jest z nimi taki sam problem, jak ze wszystkimi iluzjonistycznymi trickami – jeśli przypadkiem je przejrzysz, to cała magia potrafi prysnąć w kilka sekund. I strasznie tego żałuję, ale tym razem znalazłem się na pozycji wrednego popsujzabawy. Z drugiej strony, film broni się na tyle dobrze, że bez tej magii także ogląda się go przyjemnie. Choć o miłości w takim przypadku mowy nie ma.