Luke Cage – Marvel w rytmach gangsta

Luke Cage korzysta ze sprawdzonych schematów wytworzonych w Daredevilu i Jessice Jones, sprytnie się nimi bawiąc. Jednak robi to dość nierówno i czuć, że przy następnym serialu od Marvela, Netflix będzie musiał odświeżyć tę formułę.
Trochę trudno uwierzyć, że pierwszy sezon “Daredevila” miał premierę niecałe półtora roku temu. To pewnie dlatego, że Netlix postanowił nam serwować dwa seriale z logiem Marvela rocznie. Dlatego w tym momencie mamy do dyspozycji już dwa sezony o przygodach Matta Murdocka, jeden o Jessice Jones, a teraz dołączył do nich Luke Cage. To razem daje cztery sezony serialów opartych na podobnym zamyśle i będących częścią jednej wielkiej opowieści. Nic dziwnego wiec, że czuć już trochę powolne zużywanie się formuły, która wcześniej wydawała się tak świeża. Co nie znaczy, że tym razem nie zadziałała – raczej została wykorzystana do cna i w przyszłości musi przejść pewne zmiany, by nie wpaść w powtarzalność.
Luke Cage – komiksowy symbol
Luke Cage to dość wyjątkowa postać dla historii samego Marvela – pierwszy czarnoskóry bohater, który w latach siedemdziesiątych doczekał się swojej własnej serii komiksowej mocno skupiającej się na problemach kolorowych dzielnic Nowego Jorku. Dlatego pewnikiem było to, że serialowa adaptacja także bardzo mocno oprze się na czarnej kulturze i jej specyficznym klimacie. I oczywiście tak się stało – mamy tutaj ulice Harlemu, hip hop, kluby jazzowe, koszykówkę a wiele scen odbywa się w zakładzie fryzjerskim prowadzonym przez mądrego Murzyna. Sam Luke Cage to zresztą esencja cool Afroamerykanina. Jeśli ktoś wychowywał się przy amerykańskim rapie i filmach utrzymanych w podobnym klimacie, to będzie wniebowzięty. Jednak ludzie nie czujący tych rejonów kultury mogą nie docenić wszystkich zawartych w serialu smaczków i motywów. Poza tym nie wszystko się w tym wypadku udało – w serialu jest pełno scen, w których ktoś patetycznym tonem opowiada o bohaterach walki o rasowa tolerancję lub o możliwościach drzemiących w Harlemie. Większość tych scen została rozegrana z typowa amerykańską pompą i wyszła strasznie sztucznie. Widać, że twórcy chcieli zawrzeć w serialu pewien apel do afroamerykańskiej braci, ale zrobili to raczej nieudolnie.
Rozpisuję się o klimacie, a nie wspomniałem jeszcze ani słowo o fabule. Mamy tutaj do czynienia ze schematem bardzo zbliżonym do Daredevila – na ulicy ponownie pojawia się samotny mściciel, który zaczyna psuć plany charyzmatycznemu szefowi lokalnego półświatka. Ponownie ten “zły” jest równie ważną postacią, co główny bohater i ponownie uważa, że jego droga posłuży poprawie sytuacji w całej okolicy. I znowu szybko okazuje się, że super moce to za mało by wygrać walkę z przestępczością, a jej eskalacja doprowadzi do cierpień niewinnych osób. Jak widzicie, bardzo dużo rzeczy tu się powtarza i można by pomyśleć, że cała historia jest wtórna. I właśnie w momencie zwątpienia Luke Cage pokazuje pazur i serwuje kilka naprawdę zaskakujących wolt fabularnych mocno zmieniających zasady gry. Dlatego wcześniej wspomniałem o wyczerpaniu się netflixowej formuły – w wypadku przyszłorocznego “Iron Fista” twórcy będą musieli się wysilić trochę mocniej aby nie znudzić swoich widzów.
Netflix przyzwyczaił nas do niezwykle wysokiego poziomu swoich seriali i Luke Cage pod tym względem nie jest wyjątkiem. Wszystkie elementy, takie jak aktorstwo, dialogi czy montaż stoją na naprawdę wysokim poziomie. Jednak całość wydaje się, podobnie jak w wypadku Jessiki Jones, trochę za długo przez to pod koniec traci odpowiednie tempo. Możliwe, że lepiej niż trzynaście odcinków sprawdziłoby się w tym wypadku dziesięć. Warto też pamiętać, że to serial skierowany raczej do tych, którzy widzieli już Daredevila i Jessikę Jones, bo pojawia się w nim pełno odniesień do wydarzeń z tych serii i niezorientowany widz może poczuć się po prostu zagubiony.
Luke Cage to po prostu porządna produkcja
Luke Cage nie wciągnął mnie tak mocno jak poprzednie tytuły Marvela robione przez Netflixa, ale to nadal jedna z lepszych produkcji tego typu. Wypełniona klimatem ulicznej kultury, mroczna i potrafiąca zaskoczyć. W końcu możemy poczuć, że wszystkie historie zaczynają stanowić element większej układanki, która doprowadzi do powstania wspólnej serii o Defenders. Mogę szczerze powiedzieć, że o ile kinowe uniwersum Marvela zaczęło mi się przejadać, to jego serialowy odpowiednik za każdym razem sprawia, że mam ochotę na jeszcze więcej. I oby ten stan trwał jak najdłużej.