Marcowy skrót filmowy

Poniższy tekst otwiera kolejny cykl na blogu. Co miesiąc będę w nim pokrótce opisywał moje przemyślenia na temat filmów, zarówno nowych, jak i starych, którym nie chciałem poświęcać całej notki, ale uznałem je za godne uwagi.
Lewiatan – Chyba największy zawód tego miesiąca. Po tych wszystkich zachwytach spodziewałem się czegoś więcej, a dostałem film o tym, że Rosjanie są smutni, piją dużo wódki, a system i tak ich w końcu pożre. Czyli właściwie to samo, co serwuje nam kultura rosyjska od jakiś trzystu lat. Rozumiem, że ponura wizja rzeczywistości mogła zadziałać szokująco dla obywateli USA, ale mieszkańcy ściany wschodniej są do tego przyzwyczajeni. Myślę, że nawet w Polsce moglibyśmy, po zebraniu wiadomości z tygodnia, sklecić tego typu historię. Trudno też sympatyzować i smucić się losem głównego bohatera, który po prostu jest nieprzyjemny i w żaden sposób nie budzi współczucia. Największą zaletą „Lewiatana” są naprawdę piękne krajobrazy i przebijająca się czasami metafizyczna atmosfera.
Samba – Kolejny zawód, ale tym razem nie tak duży, bo oczekiwania były mniejsze. Do kina poszedłem, pewnie jak większość, zwiedziony hasłem, które reklamowało film jako nową hitową komedię twórców „Nietykalnych”. Niestety, „Samba” nawet nie dorasta do pięt swojemu wielkiemu poprzednikowi. To mocno ckliwa historia o tym jak ciężkie jest życie nielegalnych imigrantów, którzy brak papierów nadrabiają pracowitością i radością życia. Temat jest ciekawy, ale w filmie został potraktowany mocno po macoszemu. Dodatkowo, Omar Sy znowu gra uroczego nieokrzesańca z cudownym uśmiechem, co może zacząć wzbudzać obawy, że będzie to jego aktorski standard. Najbardziej w „Sambie” podobało mi się to, że twórcom udało się stworzyć romantyczny komediodramat bez „wielkiego nieporozumienia” w trzech czwartych filmu, co jest jednym z najbardziej denerwujących schematów w tego typu produkcjach.
Dumni i Wściekli – A tu z kolei duże zaskoczenie. Nie jestem wielkim fanem filmów spod znaku wojujących aktywistów, ale historia londyńskich gejów wspierających strajk górników z walijskiej wsi naprawdę przypadła mi do gustu. Może dlatego, że temat został potraktowany z dość dużym dystansem i luzem, przez co brak w filmie, charakterystycznego dla tematyki, zadęcia. „Dumni i wściekli” wyśmiewają zarówno stereotypy dotyczące homoseksualistów, jak i uprzedzonych mieszkańców prowincji. Owszem, trudno nie zauważyć tutaj pewnej ostentacyjności i szytych grubymi nićmi rozwiązań fabularnych, ale całość jest tak motywująca i rozgrzewającą, że można twórcom wybaczyć te wszystkie potknięcia, Zwłaszcza, że fabuła filmu jest oparta na wydarzeniach, które naprawdę miały miejsce w połowie lat osiemdziesiątych. Naprawdę bardzo bym chciał, żeby ktoś pokazał ten film panu prezydentowi Wałęsie.
Rzeczy, które robimy w ukryciu – Bardzo lubię mockdocumenty, zwłaszcza te z dużym zabarwieniem komediowym. Nowozelandzki dokument o wampirach mieszkających w Wellington to jeden z najzabawniejszych filmów, które widziałem od bardzo dawna. Sprowadzenie opowieści o mrocznych krwiopijcach do pokazania kilku dni z wspólnego mieszkania już w samo sobie zasługuje na nagrodę. „Rzeczy, które robimy w ukryciu” są przykładem coraz rzadziej spotykanej komedii, w której humor jest subtelny i nie polega na paradzie clownów wybiegającej przezd kamery. Dodatkowo film jest pewnego rodzaju hołdem dla całej historii kina o wampirach – znajdziemy w nim ogrom nawiązań, od „Nosferatu: Symfonia Grozy” po „Draculę” Coppoli, czy też „Wywiad z wampirem”. Na pewno kiedyś do niego wrócę i mam nadzieję, że przy kolejnych seansach będę bawił się równie dobrze.
To już jest koniec – Uwielbiam dwa poprzednie filmy z „trylogii Cornetto”, więc po trzeciej części spodziewałem się prawdziwej komediowej petardy. Po części dostałem to, czego chciałem, ale muszę przyznać, że zwieńczenie serii trochę odstaje od reszty. Nie zmienia, to faktu, że to nadal bardzo zabawny i zaskakujący rozwiązaniami film, niosący ze sobą pewne przesłania na temat życia. Jednak wydaje mi się, że „To już jest koniec” docenią głównie ci, którzy widzieli wcześniej „Shaun of the Dead” i „Hot Fuzz”, bo po prostu za dużo w nim odwołań, niezrozumiałych dla nowego widza. Znajomość poprzednich filmów pozwala także docenić aktorski kunszt Simona Pega i Nicka Frosta, wcielających się za każdym razem w zupełnie inne role. Chyba tylko Anglicy potrafią tak dobrze bawić się utartymi konwencjami.