Moje seriale pierwszej połowy 2024 roku

Zapraszam na przegląd tekstów o serialowych nowościach roku 2024, które zamieściłem przez ostatnie sześć miesięcy na facebookowym profilu “Kusi na Kulturę”.
Rok 2024 zbliża się do półmetka, więc postanowiłem zebrać w jednym miejscu wszystkie nowe seriale, o jakich pisałem od stycznia na swoim fanpagu. Postanowiłem, że znajdą się tu tylko produkcje, których pierwszy sezon miał swoją polską premierę w ciągu ostatnich sześciu miesięcy, więc nie znajdziecie tu żadnych powrotów ani tytułów sprzed lat. . Dla ułatwienie przy każdym z nich podaje platformę, na której możemy oglądać dany serial, liczbe jego odcinków oraz czy mamy do czynienia z dziełem zamkniętym, czy potencjalnym tasiemcem.
I to chyba tyle, mam nadzieję, że ten mały przewodnik po serialowych nowościach okaże się dla Was przydatny.
The Curse
Gdzie obejrzeć: SkyShowtime
Liczba odcinków: 10
Czy to zamknięta całość: Tak
Kiedy za wspólny projekt biorą się tacy wirtuozi dyskomfortu, jak Nathan Fielder i Benny Safdie, to efektem musi być opowieść, której nie da się oglądać bez wykręcajacego wnętrzoności poczucia zażenowania. Co najlepsze, można to uznać za największą zaletę i wadę serialu. The Curse serial opowiada o losach Whitney (Emma Stone) i Ashera (Nathan Fielder) Siegelów – dwójki specjalistów od budowy nowoczesnych, ekologicznych domów, którzy właśnie przygotowują się do swojego reality show opowiadających o zmianach, jakie zamierzają wprowadzić w małym miasteczku w Nowym Meksyku. Pomaga im w tym groteskowo śliski producent Dougie (Benny Safdie). Jednak na drodze staje im tytułowa klątwa rzucona przez pewną małą dziewczynkę. I do końca nie wiadomo, czy za nadchodzącą katastrofą stoi siła wyższa, czy po prostu nieudolność głównych bohaterów.
The Curse atakuje nas sztucznością z kaźdej możliwej strony, zarówno pod kątem fabularnym, jak i formalmym. Oczywiście pierwsza rzucza się w oczy nienaturalność samych bohaterów i kreacji, jakie tworzą w przygotowywanym przez siebie programie. Jeśli ktoś kiedykolwiek widział jakiś program z serii “coś tam improvement” ten wie o co chodzi. Jednak po wyłączeniu kamer Whtiney i Asher okazują się osobami tak samo uwięzionymi we włałasnych wyobrazeniach o sobie samych – są święcie przekonani, że prowadzona przez nich absurdalna gentryfikacja okolicy rzeczywiście może pomóc jej mieszkańcom, choć od samego początku widać, że tworzą niemającą szans na powodzenie makietę. Oboje uważają się (i chyba szczerze w to wierzą) za ludzi otwartych na innych, ale właściwie każde ich zachowanie uwydatnia małostkowość i egoizm. Serial świadomie razi stucznością także w samym sposobie opowiadania. Fielder i Safdie świadomią bawią się konwencjami normalnej opowieści i reality tv, proponując ich dziwaczną kombinację. Sceny są tu nieznośne przedłużanie, dialogi potrafią zmęczyć niezręcznymi momentami ciszy, a niektórzy aktorzy wydają się odwalać półamatorską robotę.
Mógłbym odmieniać słowa niezręczne przez wszystkie przypadki, ale to nie wystarczyłoby do oddania, z czym naprawdę mamy do czynienia. Autorzy robią wszystko, aby każda sekunda oglądania ich serialu była dla widzów męcząca. Jeśli określenie “second hand embarrassment” jest Wam znane, to możliwe, że The Curse stanie się Waszym odpowiednikiem piekła. Trudno nie podejrzewać, że Nathan i Safdie grają tutaj z widzami w pewnego rodzaju grę i sprawdzają, jak daleko mogą się posunąć w serwowaniu im czegoś, co często jest świadomie nieudolne. Gdzie postawić granicę między samoświadomością, a jawnym naigrywaniu się z tego, ile jesteśmy w stanie przyjąć z oklaskiem jeśli tylko zbuduje się w okół tego odpowiednio ironiczną otoczkę. Może przyjmując ich działania za pewnik stajemy się tak samo godni wyśmiania jak Whtiney i Asher? Wiemy, że wąchamy własne pierdy, ale i tak jesteśmy z tego faktu zadowoleni.
A potem nadchodzi finał tak dziwny, że nic nie jest w stanie Was na niego przygotować.
Mr. & Mrs. Smith
Gdzie obejrzeć: Amazon Prime Video
Liczba odcinków: 8
Czy to zamknięta całość: Nie
Serialowa wersja Mr. & Mrs. Smith okazała się dla mnie bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Nie spodziewałem się za wiele, a otrzymałem naprawdę przyjemną i przewrotną komedię romantyyczno-sensacyjną, w której największą siłą jest rzeczywiście relacja głównych bohaterów. Z filmem sprzed lat serial łączy sam pomysł wyjściowy, który jednak został przepisany zupełnie na nowo. W tej wersji Johna i Jane Smithów poznajemy w momencie, w którym zostają pracownikami tajemniczej agencji wywiadowczej zrzeszającej płatnych zabójców. Ich zawodowe małżeństwo ma być tylko układem pomiędzy dwójką obcych sobie ludzi, ale dość szybko tworzy się między nimi prawdziwe uczucie.
Siłą Mr. & Mrs. Smith jest silny pomysł wyjściowy, który od początku do końca nadaje całości dość interesujący ton. Bohaterowie wykonują niebezpieczne misje, jest tu sporo strzelania i pościgów, ale to wszystko stanowi tylko tło do przedstawienia kolejnych etapów ich związku. Początkowe zauroczenie, wspólne wakacje, pierwsze problemy zmieniające się w coraz większą frustrację – klasyki gatunku. Wątki akcyjne i romantyczne są tu nierozłączne i naprawdę dobrze się ze sobą spinają, tworząc “samo życie” w wersji, w której związkowe kłótnie rozwiązuje się podczas chowania się przed kulami wrogów.
Serial ma wady i to spore (wątek szpiegowski jest jednak potraktowany trochę po macoszemu, chciałoby się więcej gęstej intrygi), ale ekranowa energia dwójki głównych bohaterów je wynagradza. Między Donaldem Gloverem i Mayą Eskine czuć dużą chemię, a ich gra jest na tyle swobodna, że bez problemu można uwierzyć, że obserwujemy prawdziwe, wiecznie sprzeczające się małżeństwo. Warto też wspomnieć o zaskakująco dobrej obsadzie epizodycznej – w pomniejszych rolach pojawiają się między innymi Paul Dano, John Turturro, Alexander Skarsgard czy Ron Perlman. Rzecz z serii może nie wybitnych, ale bardzo relaksujących. Choć warto pamiętać, że to przede wszystkim komedia romantyczna – ze znaczącym twistem, ale jeśli ktoś spodziewa się głównie rozpierduchy, to może się roczaczarować. Podejrzewam za to, że ci fantazjujący o rostrzygnięciu relacyjnych sporów w sposób bardziej zdecydowany mogą odnaleźć tu pewien czynnik terapeutyczny.
Szogun
Gdzie obejrzeć: Disney+
Liczba odcinków: 10
Czy to zamknięta całość: Tak
Wyczekiwałem na tę premierę, jak na mało którą, i to przynajmniej z kilku powodów. Pierwszym z nich jest moje umiłowanie (pisałem o nim jakiś czas temu), jakim darzę tak zwaną “Sagę azjatycką”, której Szogun jest chronologicznie pierwszą częścią. Clavell miał talent do tworzenia osadzonych w czasach historycznych (wspaniale łącząc fikcję z faktami) powieści awanturniczych wypełnionych pełnokrwistymi bohaterami, intrygami i wielkimi emocjami. Nie były to zresztą tylko świetne historie przygodowe – równe istotne była w nich próba oddania zderzenia się ze sobą odległych kulturowo i psychologicznie światów, co według mnie wynosi te książki na poziom trochę wyższy niż “zwykłe czytadła”.
Niezorientowanym warto pewnie opisać, o czym Szogun właściwie opowiada: To rozgrywająca się na przełomie XVI i XVII wieku historia angielskiego pirata Johna Blackthorne’a, którego statek rozbija się u wybrzeży Japonii. Za sprawą kilku zbiegów okoliczności staje się istotnym elementem politycznej intrygi, która może skończyć się wybuchem wojny domowej. Współczesny Szogun świetnie wyciąga z książki Clavella, to co w niej najważniejsze (i usuwa kilka wątków, które nie zestarzały się za ładnie). Przede wszystkim świetnie napisane, charakterne postaci uwikłane w gęstą sieć intryg i wzajemnych zależności. Serio, to jeden z tych seriali, których nie da oglądać się jednym okiem, bo dzieje się tu naprawdę dużo i łatwo się pogubić w tym “kto, co i dlaczego”. Dla mnie to akurat zaleta, bo kiedy już się we wszystkim połapiemy, to śledzenie tych intryg jest naprawdę satysfakcjonujące.
Serial od samego początku budzi podziw swoim inscenizacyjnym rozmachem. To jedna z tych produkcji kostiumowych, które można śmiało określić jako “zrobione na bogato”. Kostiumy, scenografia i szczegółowość lokacji pozwalają błyskawicznie przenieść się do Japonii roku 1600. Pomaga w tym też istotny element, który powinien być w takich tytułach oczywisty, ale wciąż należy do rzadkości – Japończycy mówią tu po japońsku, więc słyszymy głównie ten język. Angielski pojawia się tylko wtedy, kiedy Blackthorne rozmawia z innymi europejczykami lub japońskimi tłumaczami. To nie tylko zabieg stylistyczny, bo bariera językowa i powolne nauka japońskiego przez bohatera, to ważny element fabuły, ale także jednej z myśli przewodnich tej opowieści. Szogun oddaje też świetnie, tak ważnego w książkowym oryginale, ducha zderzenia ze sobą dwóch obcych kultur. Co ważne, jako przedstawiciel świata zachodu Blackthorne nie jest ukazany jako biały zbawca, który uczy Japończyków słusznego, europejskiego podejścia do życia. To bohater, który jest w równym stopniu zafascynowany i przerażony tym, co spotyka. Pod tym względem szczególny nacisk położony jest na kwestie śmierci i związanej z tym filozofii, co sprawia, że cała historia zyskuje dodatkową głębię.
Tak samo nie zawodzi obsada aktorska, Tym razem w Blachtorne’a wcielił się Cosmo Jarvis – aktor pozbawiony aparycji amanta, do tego posiadający bardzo charakterystyczny akcent mógł się wydać ryzykownym wyborem, ale właśnie jego nietypowe cechy dodają Blackthornowi pasujących do niego zadziorności i pewnego rodzaju dzikości. Grająca Mario Anna Sawai także wypada bardzo dobrze, choć tutaj muszę trochę ponarzekać i stwierdzić, że nie do końca kupiłem rodzące się między tą dwójką uczucie, zabrakło między nimi jakieś iskry. Jednak prawdziwą gwiazdą serialu jest Hiroyuki Sanada – jego Toranaga przepełniony jest charyzmą i godnością pozwalającymi uwierzyć, że to człowiek, za którego jego poddani są gotowi oddać własne życia.
Szogun to serial, który powinien zadowolić zarówno tych znających ksązikę Clavella i stary serial, jak i tych, dla których będzie to pierwsze spotkanie z postaciami Johna Blackthorne’a i Yoshiego Taranagi. Wypełniona przygodami podróz do Japonii 1600 roku, w której czuć fascynację zderzeniem obcych dla siebie kultur.
Fallout
Gdzie obejrzeć: Amazon Prime Video
Liczba odcinków: 8
Czy to zamknięta całość: Nie
W serialowym Falloucie od początku zachwyciło mnie, z jakim szacunkiem twórcy podeszli do ikonicznych elementów, które tworzą charakter tej francyzy. Krypty, estetyka lat przełomu 50 i 60, retrofuturystyczna technologia, ghoule i mutanci, członkowie Bractwa Stali w Power Armourach – wymieniać można długo. Serial czerpie z tego dziedzictwa pełnymi garściami, nie unikając nawet elementów, które w wersji aktorskiej wyglądają co najmniej absurdalnie. Najlepszym przykładem na to są noszone przez mieszkańców Krypt Pip-BoyeTo samo można powiedzieć o leczniczych stimpackach czy rad-awayach. Celowo skupiam się na takich małych szczegółach, bo to właśnie w nich najlepiej widać, jak skrupulatnie twórcy podchodzą do materiału źródłowego. Klimat buduje też składająca się ze starych szlagierów ścieżka dźwiękowa, która także należą do jednego ze znaków rozpoznawczych tej franczyzy.
Fallout to dla mnie także połączenie groteskowego humoru ze skrajnym nihilizmem brutalnego świata atomowego pustkowia. Tutaj serial także sprawdza się znakomicie – bywa przezabawny, szczególnie kiedy pokazuje “pogodny totalitaryzm” sterującym życiem mieszkańców Krypt, ale jednocześnie potrafi zmrozić krew w żyłach okrucieństwem fabuły. Nie wiem, do której kategorii przypisać sposób ukazywania przemocy, bo ta jest tak przerysowana, że miłośnicy gore pewnie przywitają ją z szerokim uśmiechem. Bohaterowie ewidentnie mają wykupionego perka Bloody Mess, bo broń robi tu zjawiskowe spustoszenie.
Świat serialowego Fallouta zamieszkany jest chyba przez samych szaleńców, co widać nawet po głównych bohaterach, którzy są dość specyficzni. Pierwszą z nich jest Lucy – mieszkanka jednej z Krypt, klasycznym falloutowym schematem wyruszająca ze swojego bezpiecznego schronienia do świata zewnętrznego w celu wykonania swojej wielkiej misji. Wychowana w pozbawionej przemocy społeczności dziewczyna przepełniona jest wiarą w ludzkie dobro, która wielokrotnie zostanie stratowana przez okrucieństwo rządzące nuklearną pustynią. Jej dziecięcą naiwność i późniejsze gorzknienie świetnie odgrywa Ella Purnell, która odnajduje się dobrze zarówno po komediowej, jak i dramatycznej stronie swojej postaci. Drugim protagonistą jest młody rekrut Bractwa Stali – Maximus (moim zdaniem odstający od reszty Aaron Clifton Moten). To postać ślepo zapatrzona w ideały swojego zakonu, wierząca, że jego członkowie są wcielonymi wzorami wszelkich cnót. Jednak jego światopogląd legnie w gruzach już w czasie pierwszej misji, kiedy odkrywa, że rycerz, do którego został przydzielony, jest zwykłym tchórzem i dupkiem. Trójkę głównych bohaterów zamyka ghoul-rewolwerowiec Cooper (cool as f**k Walton Goggins), ten z kolei jest pozbawionym złudzeń zimnokrwistym mordercą przemierzającym pustkowia niczym wysłannik śmierci. Co istotne, pomimo ich przerysowania, to nadal bohaterowie z krwii i kości, niepozbawieni osobistych dramatów, przez co ich historie naprawdę potrafią zaangazować emocjonalnie.
Lucy i Maximus to świetni bohaterowie, bo przez swój brak doświadczenia są jak początkujące postaci graczy, którzy wyruszają w wielki świat i co chwilę są zaskakiwani czymś nowym. Jedną z największych zalet serialowego Fallouta są właśnie liczne “random encounters”, sprawiające wrażenie wyjętych prosto z gry – tu ktoś trafia na domek ghoula-znachora, gdzie indziej na opuszczoną klinikę zarządzoną przez niezrównoważonego robota, a potem na rozgłośnie najeżoną pułapkami wieżę nadawczą. Wszystko to buduje obraz świata, który trzyma się tylko na ślinę, choć jego mieszkańcy podejmują nieudolne próby postawienia go do pionu. Szaleństwo życia po atomowej zagładzie jest tu wyczuwalne na każdym kroku.
Celowo nie piszę za dużo o głównej fabule, bo ta najeżona jest wieloma zwrotami akcji, które odkrywają coraz to kolejne tajemnice tego świata, łącznie z samą genezą konfliktu odpowiedzialnego za zagładę ludzkiej cywilizacji. Możliwe, że właśnie ten ostatni element będzie wzbudzał największe kontrowersje wśród fanów pierwowzoru, ale moim zdaniem jest on całkiem sprytnie poprowadzony. Choć warto mieć na uwadzę, że głównodowodzącymi serialu są Jonathan Nolan i Lisa Joy, czyli duet odpowiedzialny między innymi za Westworld. Czuć, że pewnie zabiegi fabularne (Cooper bardzo przypomina postac Eda Harrisa) i sposób prowadzenia narracji nadal jest im bliski (w końcu to też wariacja na temat weseternów), ale na szczęście tym razem chyba odrobili lekcję i nie poszli w niepotrzebne przekombinowanie. Główny wątek spina całość całkiem sprawnie, ale dla mnie okazał się jednak drugorzędny w stosunku do samego odkrywania dziwactw skrywanych przez pustkowia.
Powyższy tekst napisany jest z perspektywy długoletniego fana serii, który dobrze zna jej lore, więc wchodząc w świat serialu czuje się od razu jak u siebie. A co z osobami, które nie miały z Falloutem wcześniej nic wspólnego? Te pewnie początkowo mogą czuć się trochę zagubione, ale uważam, że nie powinny się obawiać, że to produkcja tylko dla zatrwadziałych miłośników marki. Wręcz przeciwnie, seans tych ośmiu odcinków może być świetną okazją do poznania jednego z najbardziej charakternych uniwesrów współczesnej popkultury.
Reniferek
Gdzie obejrzeć: Netflix
Liczba odcinków: 7
Czy to zamknięta całość: Tak
Reniferek kompletnie mnie rozpieprzył. Autobiograficzny miniserial Richarda Gadda to jedna z tych produkcji, która wprowadza w stan ciągłego niepokoju, wręcz egzystencjalnego lęku, ale jednocześnie nie pozwala oderwać wzroku. Historia pracującego za barem nieudolnego komika, który staje się nowym celem obsesyjnym stalkerki jest przerażającą szczerą wiwisekcją straumatyzowane umysłu, który nie potrafi uwolnić się od autodestrukcyjnych zachowań.
Początkowo wydaje się, że mamy do czynienia z klasyczną historią tego typu, a główny bohater jest po prostu niedojrzałym emocjonalnie dupkiem, który sam ściąga na siebie problemy. Jednak Gadd prowadzi swoją historię w tak sprytny sposób, że kiedy zaczynają spadać emocjonalne bomby, to jest już za późno na ucieczkę. To krótki post, bo naprawdę radzę obejrzeć ten serial znając tylko punkt wyjściowy fabuły. Muszę też ostrzeć, że to jeden wielki content warning dla osób, które doświadczyły w swoim życiu prześladowania i przemocy seksualnej, bo te tematy są tu kluczowe i przedstawione bez żadnych ogródek. Co prawda jest tu sporo czarnego humoru, ale ten wcale nie łagodzi wstrząsu związanego z seansem. Zakończenie zostawiłoby mnie z rozdziawionymi ustami nawet jeśli serial nie byłby fabularyzowaną wersją traumy, której Gaddy doświadczył osobiście.
Reniferek nie jest produkcją, którą powinno się odpalić jeśli oczekuje się przyjemnego relaksu przy telewizorze. Jednak jeśli ktoś ceni sobie historie wgłebiające się w mroki ludzkiej psychiki i nie boi się bycia zdewastowanym, to koniecnie musi go obejrzeć.
Sympatyk
Gdzie obejrzeć: HBO MAX
Liczba odcinków: 7
Czy to zamknięta całość: Tak
Sympatyk chyba umknął u nas szerszej uwadze, a to jedna z bardziej frapujących produkcji HBO od dłuższego czasu. Miniserial Chan-wook Parka i Dona McKellara to pokaz narracyjnej akrobatyki, która nie zawsze wychodzi tak samo dobrze, ale w najlepszych momentach olśniewa przewrotnością i realizacyjną sprawnością.
To adaptacja, nagrodzone Pulitzerem, powieści Viet Thanh Nguyena z 2017 roku. Fabuła rozgrywa się w okolicach końca wojny w Wietnamie w 1975 roku i opowiada o losach Kapitana – pół-Francuza, pół-Wietnamczyka będącego podwójnym agentem na usługach komunistów, który jednocześnie współpracuje z agentem CIA o imieniu Claude. Po upadku Sajgonu wylatuje do USA, gdzie ma dalej pełnić swoją tajną misję. Trudno jest pisać o tej historii tak, aby jakoś oddać jej sedno, a jednocześnie nie zdradzić za dużo. Sam premise może być tu lekko konfundujący, a to dopiero początek, bo potem wszystko się komplikuje jeszcze bardziej, w czym na pewno nie pomaga zaburzona chronologia, mieszanie rzeczywistości z fantazjami głównego bohatera oraz jego niewiarygodność. Nic powinno dziwić, że Chan-wook Park (wyreżyserował pierwsze trzy odcinki) odnajduje się w tym tak dobrze. Na pewno jest to serial wymagający od widza pełnego skupienia, bo chwila nieuwagi i już trudno się zorientować, cos się własnie dzieje.
Równie konfundujące jest podejście twórców do gatunkowych prawideł. Początkowo może się wydawać, że mamy do czynienia z klasycznym dramatem szpiegowskim opartym na pewnym fabularnym twiście, jednak potem serial zaczyna podążać własną, całkiem oryginalną drogą. Świetnie działa tu wymieszanie wojennej grozy i z natężeniem absurdów, które równie dobrze mogłyby pochodzić z Paragrafu 22 Josepha Hellera.
Sympatyk na pewno zwraca uwagę, jako próba opowiedzenia o wojnie w Wietnamie z azjatyckiej perspektywy, ale warstw znaczeniowych jest tu o wiele więcej. To także opowieść o niemożności asymilacji, podwójnej tożsamości i utracie swojej ojczyzny. Główny bohater jest na równi tchórzem i oportunistą, jak i kimś, kto po prostu za mocno zaplątał się w ideologiczne rozgrywki i nie ma już drogi ucieczki. Wiem, że to może brzmieć jak pochwała pośrodkoprawdyzmu, ale jego droga jest ukazana w bardzo zniuansowany sposób.
Pisząc o nietypowych zabiegach narracyjnych, trzeba w końcu napisać o wielokrotnej roli Roberta Downeya JR. wcielającego się tu w cztery różne postaci – wspomnianego już agenta CIA Claude’a, amerykańskiego kongresmena Neda (ksywka Napalm Ned) Godwina, profesora orientologii Hammera oraz reżysera filmowego Niko Damianosa. Na szczęście nie jest to tylko zabieg zastosowany dla czystej zabawy formalnej – każda z tych postaci uosabia inną drogę amerykańskiego kształtowania spojrzenia na międzynarodową politykę. Downey JR. idzie tu w pełnego Eddy’ego Murphy’ego, szarżując w sposób wręcz groteskowy, co także wpisuje się w satyryczny zamysł. Oglądanie Downeya Jr. w tych prawie cyrkowych popisach przynosi dużo uciechy, ale przecież nie on tu jest najważniejszy. Grający głównego bohatera Hoa Huande spisuje się znakomicie. Świetnie oddaje dwoistość swojej postaci – kiedy trzeba jest niezwykle charyzmatyczny i urokliwy, a kiedy zrzuca maskę i ukazuje swoje prawdziwe emocje, to poruszająco oddaje strach oraz nieznośną niepewność życia pod przykrywką. Bardzo wielowarstwowa, nieoczywista rola.
Sympatyk bywa czasami trochę zbyt przekombinowany a jego formalne rozpasania potrafi zmęczyć, zwłaszcza w dwóch ostatnich odcinkach, ale fani produkcji nietuzinkowych nie powinni go przegapić. HBO przypomina, że wciąż potrafi robić seriale atrakcyjne, a jednocześnie potrafiące dać sporo do myślenia.
Sugar
Gdzie obejrzeć: Apple TV+
Liczba odcinków: 7
Czy to zamknięta całość: Nie
Głowię się i głowię od jakiegoś czasu, jak przedstawić Wam Sugar, bo z sytuacja z tym serialem ma się trochę, jak ze starszymi filmami Shyamalana – trzeba wiedzieć, że gdzieś tam na końcu czai się fikołek fabularny, który sprawi, że albo go znienawidzicie, albo polubicie jeszcze bardziej. Tylko, czy sama informacja o takim twiście nie jest już zdradzaniem za dużo? Jeśli ktoś tak uważa, to, choć nie zdradzam jego natury, radzę przerwać czytanie tutaj.
Skupmy się jednak na podstawach. Sugar to kryminalny serial Apple opowiadającym o tytułowym, działającym na terenie Los Angeles prywatnym detektywie, który specjalizuje się w odnajdywaniu zaginionych osób. Pewnego dnia dostaje zlecenie od legendarnego producenta filmowego, który prosi go o odnalezienie swojej wnuczki. I jak to w takich historiach bywa, śledztwo szybko zmienia się w maraton odkopywania niewygodnych faktów z życia kilku prominentnych członków lokalnej śmietanki towarzyskiej.
Jeśli miałbym reklamować ten serial za sprawą trzech słów to byłyby to: klimacik, autotematyzm i Farrell. Musicie wiedzieć, że Sugar to bohater fanatycznie zakochany w klasycznym amerykańskim kinie. Stara się zachowywać jak jego bohaterowie, uwielbia stare samochody, no całą tą otoczkę. Jednak to zamiłowanie do filmów klasycznego Hollywood objawia się także w samej formie serialu – co chwilę pojawiają się w nim wstawki ikonicznych scen, które w jakiś sposób korespondują z fabułą lub zachowaniem bohatera.
Sugar to postać bardzo dziwna, ale początkowo trudno stwierdzić czemu. Czy to kwestia, że sprawia wrażenie, jakby kino stanowiło dla niego najważniejszy wzorzec zachowania? A może dlatego, że jest wręcz absurdalnie miłym kolesiem, który dba o wszystkich naokoło i naprawdę chce czynić dobro? Niby jest charyzmatyczny, ale jakby lekko przetrącany, co świetnie oddaje grający go Colin Farrell, który po raz kolejny ma okazję udowodnić, że należy obecnie do ścisłej czołówki amerykańskich aktorów.
Gdyby Sugar ograniczył się tylko do bycia autotematycznym festiwalem klimaciarskiego grania z konwencją, to byłbym całkiem zadowolony. Intryga może nie jest jakoś niesamowicie skomplikowana, ale poprowadzona z wystarczającą klasą, aby wciągnąć i zaangażować w losy bohaterów. Jednak potem następuje wspomniany twist i dość sporo zmienia. Ja osobiście przywitałem go ze sporą uciechą, ale jak wspomniałem we wstępie – równie dobrze może srogo wkurzyć. I chyba nawet dla dowiedzenia się, po której stronie staniecie warto się tym serialem zainteresować.
X-MEN 97′
Gdzie obejrzeć: Disney+
Liczba odcinków: 10
Czy to zamknięta całość: Nie
Przyznam się, że początkowo byłem nastawiony sceptycznie, choć animowani X-Meni z lat 90 byli jedną z moich ukochanych kreskówek z dzieciństwa (wolałem ją od na przykład Spider-Mana). Spodziewałem się bezwstydnego ataku nostalgii opartego na serialu, który raczej nie zestarzał się za dobrze. Zamiast tego otrzymałem jedną z najlepszych adaptacji komiksów superhero w historii.
Twórcy doskonale zrozumieli, że komiksoki X-Meni to przede wszystkim podkręcona na maksa telenowela, w której absurdalne problemy osobiste (co to się dzieje z rodziną Summersów przebija nawet największe odpały “Mody na sukces”) są równie istotne, co całe to strzelanie laserami z tyłków. Każdy odcinek to kolejne wielkie zagrożenie, następny element spisku i jakaś wielka, kipiąca od emocji drama. Angażowałem się w cierpienia moich ulubionych postaci, a widząc tych złych czułem się jak moja babcia, która widok senatora Kowalskiego w “Złotopolskich” musiała zawsze skwitować “tego sk**wiela to nienawidzę”. Dramatyzm osiąga tu taki poziom, że czułem się prawie jak wtedy, gdy Vegetta poświęcił się, aby pokonać Buu.
Nikt tu się nie bawi w półśrodki, nasi ulubieni mutanci muszą walczyć z zagrożeniami mogącymi zniszczyć cały świat, co dla nich stanowi dzień jak co dzień. Nie jest to jednak produkcja równa, bo obok odcinków narracyjnie wybitnych, takich jak Remember it, zdarzają się wątki poprowadzone o wiele za szybko (na przykład Storm i Adversary, albo dziwny mini odcinek o Mojo) i po macoszemu. Jednak wpisana w tę produkcję campowość sprawia, że nie przeszkadza to jakoś bardzo. Pokochałem podopiecznych Xaviera na nowo i z wypiekami czekam na kolejny sezon ich przygód.
Jeśli podobają Ci się moje teksty i chciałbyś wesprzeć ich dalsze powstawanie to możesz zrobić to za sprawą kliknięcia w poniższą grafikę i postawienia mi symbolicznej kawki (8 zł) na poratlu Buy Coffee.