Pięciu braci, czyli Wietnam według Spike’a Lee
Spike Lee tym razem zabrał się za rzadko już poruszany w amerykańskim kinie temat, czyli wojnę w Wietnamie. Niestety zrobił to w sposób chaotyczny i mało subtelny, przez co film stanowi spore rozczarowanie.
Według starego porzekadła o tym, że w Hollywood jest wart tyle ile twój ostatni film, Spike Lee nie ma chyba na co narzekać. Po bardzo ciepło przyjętym i ogólnie uznawanym za udany BlacKkKlansam odzyskał wśród widzów spory kredyt zaufania, a informacja o premierze jego nowego filmu znowu stała się frapującą wieścią. Choć mając na uwadze jego niezbyt udane wcześniejsze 12 lat (od premiery Planu doskonałego) warto było sobie ten optymizm dawkować. Dowodem na to jest jego najnowszy obraz, który kilka dni temu trafił na Netlfixa. Pięciu braci ma w sobie dużo filmowego dobra, ale jednocześnie to produkcja mocno chaotyczna, stworzona tak, jakby twórcy nie mogli się zdecydować, czym ostatecznie powinna być.
Fabuła opowiada historię czterech czarnoskórych weteranów wojny w Wietnamie, którzy po prawie pięćdziesięciu latach postanawiają ponownie wejść do dżungli stanowiącej dla nich synonim piekła na ziemi. Ich motywacja złożona jest w dwóch czynników, tego idealistycznego i tego bardziej przyziemnego, związanych z tym samym wydarzeniem. Chcą odnaleźć zwłoki dowódcy ich oddziału, który był mentorem uczącym ich historii i zachęcającym do walki z rasową nierównością. W finansowaniu tej miał zaś pomóc transport amerykańskiego złota, który znalazł się pod ochroną oddziału. No i właśnie te drogocenne sztabki stanowią drugi powód z jakiego panowie decydują się na tę eskapadę Jak łatwo się domyślić, w jej trakcie właściwie nic nie idzie zgodnie z planem, a przyjaźń i wierność zasadom bohaterów szybko zostają wystawione na próbę.
Pierwszy akt filmu jest naprawdę dobry. Pierwszym co widzimy jest sekwencja składającego się z archiwalnych nagrań dotyczących okrucieństw wietnamskiego konfliktu oraz czarnoskórych żołnierzy biorących w nim udział. Zaraz potem widzimy głównych bohaterów, którzy przyjeżdżają do współczesnego Sajgonu, klimat zaczyna wtedy przypominać komedię o starszych przyjaciołach, którzy jeszcze raz chcą utrzeć życiu nosa. Pełne życia oraz kolorów ulice i kanały zestawiane są z retrospekcjami z czasów wojny. Wtedy obraz się zwęża, barwy bledną, a film zaczyna przypominać typowy obraz wojenny z tamtego okresu. Co ciekawe, bohaterowie w tych scenach nie młodnieją i wyglądają tak samo, jak w głównej osi czasowej. Jest to zabieg dość kiczowaty, ale trzeba przyznać, że wykorzystany całkiem pomysłowo. W pierwszym akcie to połączenie przygodowej komedii z dramatem wojennym sprawdza się naprawdę dobrze, ale potem wszystko zaczyna się rozłazić i tracić odpowiedni rytm. Zmiany konwencji następują w dziwnych momentach, a niektóre pomysły zdają się zupełnie nie pasować do tego, co widzieliśmy wcześniej.
Skoro to film Spike’a Lee to oczywiście nie mogło zabraknąć bardzo silnego kontekstu społecznego, który jest tu wszechobecny. Tym razem, oprócz typowych dla niego komentarzy dotyczących sytuacji czarnoskórych w USA, pojawia się też ostra krytyka wojny w Wietnamie. Możnaby narzekać, że jest on subtelny niczym cios pałką w łeb, ale włączając film tego reżysera raczej należy się tego spodziewać, choć bywają takie momenty, że kaznodziejski ton tej opowieści może doprowadzić do bólu głowy nawet najodporniejszych fanów kina zaangażowanego. Jednak większym problemem jest tu dla mnie brak konsekwencji twórczej, na przykład – na początku filmu w momentach, kiedy bohaterowie wypowiadają się na temat jakiegoś ważnego Afroamerykanina, to jego sylwetka pojawia się na ekranie. Jednak ten intensywny zabieg w pewnym momencie znika prawie zupełnie, z niewiadomego powodu. To zresztą nie jedyny tego typu motyw, który nagle zostaje porzucony ot tak, co jeszcze bardziej wzmaga poczucie chaotyczności.
Czepiam się tego filmu może bardziej niż powinienem dlatego, że zmarnowano tu spory potencjał na coś o wiele lepszego. W teorii wszystko jest tu na swoim miejscu – ciekawe wykorzystanie kina gatunkowego, społeczny pazur, dobre aktorstwo i świetne zdjęcia połączone ze zabawą formą. Czego więc zabrakło? Na pewno większej odwagi w cięciu filmu “na stole” montażowym, co pozwoliłoby może na zwiększenie dynamiki poszczególnych scen, bo pod tym względem często jest coś nie tak. Zresztą cały film cierpi z powodu pewnych dłużyzn – trwa ponad 150 minut, a skrócenie go o jakieś pół godziny na pewno by pomogło. Ogólnie film sprawia wrażenie takiego, który pod prac klejony był na szybko, jakby twórcy nie mieli już czasu na dopracowanie jego ostatecznego kształtu. A szkoda, bo to bardzo psuje finałowy efekt.