Pierwszy filmowy crossover – w 100% bezpieczny tekst o Avengers: Infinity war

Poniższy tekst został napisany dla ludzi, którzy chcieliby poznać wrażenia po Avengers: Infinity War, ale boją się spoilerów. Tu ich nie znajdziecie, skupiłem się na samych emocjach i ogólnym wrażeniu związanym z tym filmem.
Aż trudno uwierzyć, że od czasów pierwszej części Avengers minęło sześć lat. I nie chodzi tutaj o klasyczne “kurła, ale ten czas zapitala”, ale oto ile od tamtej pory się zmieniło. Marvel Cinematic Universe rozrosło się tak bardzo, że pierwsze ekranowe spotkanie drużyny Mścicieli z dzisiejszej perspektywy wydaje się filmem wręcz kameralnym. Zresztą pierwsza faza marvelowskich produkcji rodziła się w sporych bólach i dzisiaj większość osób jako jej jedyny udany tytuł wspomina “Iron Mana”. Dopiero po 2012 roku zaczęliśmy otrzymywać więcej zabaw z innymi gatunkami, na stałe pojawił się charakterystyczny humor i ustalony został konkretny schemat, wokół którego zazwyczaj zbudowane są te filmy. A przede wszystkim wszystkie zaczęły wchodzić w skład wielkiej układanki, której finał właśnie możemy oglądać w kinach.
Avengers: Infinity War bez spoilerów
Trzecia część Avengers to film, o którym bardzo ciężko pisać bez zahaczania o spoilery, bo dzieje się w nim tak dużo, że właściwie od samego początku wsiadamy do jednego wielkiego fabularnego rollercoastera. To produkcja tak naładowana wydarzeniami i postaciami, że aż trudno w tym wszystkim się połapać i spamiętać, ale jednocześnie unikająca chaosu w większości wątków. Odpowiedzialni za całość bracia Russo dokonali tytanicznej pracy i sprawili, że w tym całym bajzlu udało się znaleźć miejsce na poruszenie wszystkich najistotniejszych nitek fabularnych w uniwersum. Co ciekawe, krucjata Thanosa jest o wiele bardziej rozbudowana niż wskazują na to trailery. Tutaj też nie będę niczego zdradzał. Po prostu napiszę, że ta historia jest jeszcze większa i bardziej epicka niż mogliśmy to przewidywać. Oczywiście ma to też swoje wady, bo niektóre postaci zostały potraktowane po macoszemu i pojawiają się tylko po to, aby pomachać widzom i zniknąć z ekranu. Jednak taki los tak przeładowanego treścią filmu.
W tytule widnieje określenie “pierwszy filmowy crossover”, co pewnie może wzbudzić pewne podejrzenia. A co z pierwszymi dwoma częściami Avengers i trzecim Kapitanem Ameryką? Owszem, we wszystkich tych filmach spotykali się różni bohaterowie, ale określiłbym je jako spójne projekty mieszczące się w jednej konwencji. W przypadku “Infinity War” czuć, że mamy do czynienia z projektem, który rzeczywiście składa się z często odmiennych w założeniach produkcji. Tutaj czujemy, że Thor, Doktor Strange czy Strażnicy Galaktyki kontynuują swoje wątki, które przecinają się w jednej wielkiej historii. Podobnie zresztą kwestia ma się z samą stylistyką, co czuć najlepiej po drużynie Star-Lorda, której dialogi pisał James Gunn. Podejrzewam, że wielu osobom ten zabieg może wydać się lekko sztuczny, ale dzięki temu “Infinity War” jest rzeczywiście pierwszą kinową produkcją, w której czuć klimat komiksowego eventu.
Thanos – najlepszy villain w MCU?
Osobny akapit należy się postaci Thanosa, czyli jednemu z najciekawszych villainów, którzy pojawili się w ramach MCU. Po trailerach i wcześniejszych krótkich występach mogłoby się wydawać, że jego rola ograniczy się do bicia wszystkich po mordach i bycia złym złolem z bardzo niecnymi zamiarami. Ponownie nie będę niczego zdradzał z fabuły, bo w końcu to on jest jej głównym kołem zamachowym, ale wspomnę, że jest on postacią o wiele ciekawszą i w pewien zaskakujący sposób niejednoznaczną. Jego motywacje są bardzo specyficzne, ale podane w taki sposób, że jednocześnie jesteśmy w stanie zrozumieć, co kieruje Szalonym Tytanem. Na pewno pomaga w tym świetny występ Josha Brolina, który dodaje swojemu bohaterowi bardzo dużo dostojeństwa i majestatu.
Avengers: Infinity War stanowi esencję wszystkiego, co pokochaliśmy w filmowych Marvelach. Wielki rozmach, charyzmatyczni bohaterowie i specyficzną mieszankę humoru oraz przesadzonego patosu. To wszystko się tu znalazło, ale w jeszcze bardziej podkręconych dawkach. Oczywiście to zalety skierowane dla fanów tego uniwersum, bo ludzie, którzy za nim nie przepadają znajdą tu także wszystko, czego nie cierpią. Jednak z drugiej strony, osiemnaście filmów to chyba wystarczająco dużo, aby zorientować się, że ta zabawa jednak nie jest dla nich. Natomiast wątpiący i znużenie powinni dać mu szansę – ja sam nie mogłem w sobie wykrzesać entuzjazmu, a ostatecznie bawiłem się wybornie.