Po drugiej stronie kamery, czyli dwadzieścia filmów o kinie od zaplecza

Twórcy filmowi od zawsze chętnie sięgali po tematykę dotyczącą ich pracy. Filmy o scenarzystach, reżyserach, producentach czy aktorach to spory fragment historii kina. Oto lista dwudziestu obrazów opowiadających o kinematograficznym zamieszaniu od zaplecza.
Amator
Gdy odstawić na bok tę antystemowość kina moralnego niepokoju, to uwielbiam film Kieślowskiego za bycie opowieścią o powolnych narodzinach pasji stającej się najważniejszą rzeczą w życiu. W historii prostego zaopatrzeniowca, który przypadkowo odkrywa w sobie miłość do kręcenia amatorskich obrazów jest coś subtelnego i delikatnego. To historia o tym, że nie trzeba być profesjonalnym artystą, aby zadawać sobie pytania związane z prawdą na temat tworzenia. Dużą w tym zasługa fenomenalnej roli Jerzego Stuhra, który rozgrywa ją w bardzo stonowany sposób. Jest w tym filmie wiele elementów, które po prostu chwytają za serducho na najbardziej podstawowym poziomie. Amator w pewnych momentach trąci myszką, ale jest historią na tyle uniwersalną, że nadal potrafi zaintrygować.
American Movie
Dawno żaden dokument mnie tak mocno nie zdołował. Uwielbiamy historie o tym jak Kevin Smith tworzył Sprzedawców po godzinach pracy w supermarkecie albo jak Robert Rodriguez sprzedawał swoją krew, aby zdobyć pieniądze na El Mariachi. To historie o ludziach, których determinacja doprowadziła do wielkiego sukcesu. Jednak na każdą taką opowieść przypadają dziesiątki przypadków takich jak Mark Borchardt – nieudacznik żyjący razem ze swoimi rodzicami na amerykańskim zadupiu, uzależniony od alkoholu i cierpiący na zaburzenia osobowości, obawiający się utraty opieki nad swoimi dziećmi. Ma jednak jedną pasję i marzenie, które napędza go do życia – chciałby zostać filmowcem. Z powodu braku finansowych możliwości nakręcenia pełnego metrażu wraca do krótkiego projektu sprzed lat – horroru “Coven”. Nie ma budżetu (pożycza od umierającego wujka 3000 dolarów), dobrej ekipy ani zbyt dużej nadziei na sukces. Obserwując jego starania robi się przykro, bo na pierwszy rzut oka widać, że nic z tego nie będzie. Jednak trudno mu choć trochę nie kibicować, bo na tle swojego trawionego przez potworny marazm otoczenia jego pasja wydaje się jedyną warto uwagi rzeczą. Seans obowiązkowy, choćby dla lepszego zrozumienia sukcesu tych, którym udało się wybić.
Ave Cezar
Wiele osób narzekało, że Coenowie nie przedstawili niczego nowego w swoim nostalgicznym powrocie do Hollywood lat pięćdziesiątych. Mogę zgodzić się z tą opinią, bo rzeczywiście to film bardzo podobny do ich najbardziej charakterystycznych dokonań, ale dla mnie nie o oryginalność tutaj chodzi. Wydaje mi się, że ten film powstał dlatego, że cudowni bracia kina mieli po prostu ochotę pobawić się dawnymi konwencjami, których obecnie nie ma jak wsadzić do współczesnych produkcji. Tylko w ten sposób mogli nakręcić fragmenty opowieści religijnej lub wesołego musicalu o dzielnych marynarzach. “Ave Cezar” to właśnie taka sentymentalna wyprawa, która sama w sobie jest zabawną historyjką o szarej eminencji wytwórni filmowej ruszającej niebo i ziemię, aby utrzymać kontrolę nad niesfornymi gwiazdami. Typowy dla Coenów czarny dowcip i filozofia, wręcz absurdalna ilość gwiazd w obsadzie oraz pełno nawiązań do klasyki kina – może nie jest to najlepszy obraz w ich dorobku, ale nadal ogląda się go wyśmienicie.
Barton Fink
Najlepszy film o patrzeniu się na ścianę w historii kina. Rok 941, obiecujący dramaturg z Nowego Jorku dostaje ofertę pracy jako scenarzysta w Hollywood. Po przybyciu na miejsce okazuje się, że wszystko idzie jak po grudzie. W studiu nikt nie traktuje go na poważnie, mieszka w zapyziałym hotelu, a jego ulubiony pisarz jest zachlanym prostakiem. A najgorsze w tym wszystkim, że ma przepotężna blokadę twórczą, więc większość czasu spędza obserwując swój pokój. Jak to u Coenów, nuda łączy się z absurdalnymi sytuacjami, a główny bohater niezbyt ma wpływ na otaczającą go rzeczywistość. Pełno tu autotematyzmu i czarnego jak smoła dowcipu charakterystycznego dla utalentowanego rodzeństwa. Świetny Turturro (jak on płynnie przechodzi z neurozy w szał!) i jedna z najlepszych ról Johna Goodmana. Wielu może się wynudzić, choć tylko na początku nic się w nim nie dzieję, potem to już niezłe szaleństwo. To jeden z tych filmów, których po prostu nie wypada nie sprawdzić na własnej skórze. Ja uwielbiam go w całości, między innymi za niepowtarzalny klimat i coś, co lubię nazywać antyhumorem.
Be Kind Rewind
Ciekawy przykład filmu, który sam w sobie jest średniawą komedią o parze głupków próbujących ratować upadłą wypożyczalnie kaset, ale jeden z jego elementów miał duży wpływ na popkulturę. W wyniku wypadku wszystkie kasety w ofercie zostają wymazane, więc niezdarni przyjaciele postanawiają nakręcić swoje wersje, które reklamują jako szwedzkie odpowiedniki znanych filmów. I tak naprawdę, to dzięki tym głupawym i przezabawnym przeróbkom film nie został zapomniany, a na swój sposób stał się kultowy. Poszukajcie w sieci “sweded” wersji różnych wielkich produkcji, to zrozumiecie, że ta niepozorna komedyjka zapoczątkowała prawdziwy popkulturalny fenomen, który dawno już przerósł swój oryginał.
Bulwar zachodzącego słońca
Niesamowite jak doskonale się ten film trzyma. Pochodzący z 1950 roku hołd dla czasów kina niemego i początków Hollywood nadal ogląda się znakomicie. Mający problemy z pieniędzmi scenarzysta przypadkowo trafia do posiadłości gwiazdy niemych filmów, która ciągle żyje w złudzeniach swojej dawnej wielkości. Mimo początkowych oporów młody mężczyzna zaczyna korzystać z uroków życia u boku bogaczki, która coraz bardziej zaczyna go osaczać. Niezwykle gęsty klimat, perfekcyjna narracja i uczta nawiązań dla miłośników historii kinematografii. Jednak najbardziej zachwycają jest w tym wszystkim Gloria Swanson jako Norma Desmond – dla mnie to jedna z najwybitniejszych damskich kreacji jakie kiedykolwiek stworzono. Ponadczasowe dzieło, które za każdym razem robi wielkie wrażenie i nigdy się nie nudzi. Po prostu nie wypada nie znać.
Cinema Paradiso
Włosi kochają chodzić do kina jak żadna inna nacja, a ten film opowiada właśnie o tej wielkiej miłości. Uznany reżyser mieszkający, który nie wrócił do swojej rodzinnej miejscowości od 30 lat, dostaje informacje o śmierci niejakiego Alfredo. To sprawia, że przenosi się do lat młodości, w których jako brzdąc codziennie odwiedzał salę projekcyjną tytułowego kina. Nostalgiczna podróż do czasów, kiedy wizyta w przybytku X muzy była światełkiem radości dla mieszkańców zrujnowanych wojną Włoszech. I właśnie ta magia i dziecięcy entuzjazm jest w tym filmie zachwycający. Owszem, dla niektórych może być obrazem zbyt łzawym i w pewien sposób tandetnym, ale czasami warto dać się porwać takim emocjom. Nie będę ukrywał, że przy każdym seansie mam zaszklone oczy. Wspaniały film, który nie boi się uderzać w prostotę i piękno nieskomplikowanych uczuć.
Uwaga: warto poszukać pierwotnej wersji filmu. Wersja reżyserska jest o 20 minut dłuższa i dodaje do ostatniego aktu wątek, który jest według mnie zupełnie niepotrzebny i odbiera całości pewne urokliwe niedopowiedzenia.
Deszczowa piosenka
Jak miło sobie czasem odznaczyć jakiś klasyk z listy wstydu. Zwłaszcza jeśli jest tak przyjemny i przepełniony urokiem. Jeden z najbardziej znanych musicali w historii kina okazuje się całkiem zgryźliwą satyrą na wejście filmów dźwiękowych i system gwiazdorski dawnego Hollywood. Fabularnie dość prosty, ale w końcu nie skomplikowanych intryg oczekujemy od takich filmów. Humor slapstickowy i wypełniony sucharkami, ale autentycznie zabawny. Największe wrażenie zrobiło na mnie to, że jak na swoje czasy to obraz bardzo odważny formalnie i samoświadomy. Główna narracja i “film w filmie” często przenikają się bardzo swobodnie i na wielu poziomach – z całą pewnością nie jest to typowe kino stylu zerowego. Spodziewałem się ramotki, a ogląda się nadal wspaniale, choć niektóre fragmenty trochę trącą myszką, ale kto by się tym przejmował.
Dorwać Małego
Typowe dziecko połowy lat dziewięćdziesiątych i kinowej fascynacji komediami gangsterskimi, którą zawdzięczamy filmom Tarantino. John Travolta, w chwilowej zwyżce formy, wciela się w Chillego Palmera – gangstera, który postanawia przebranżowić się i zostać producentem filmowym. Wszystko jest tu zrobione wedle znanych schematów – świat filmu okaże się nie różnić za mocno od gangsterki, kolizja nowego i poprzedniego życia Chillego doprowadzi do komedii pomyłek, no i padnie parę trupów. Nie jest to film w żaden sposób wybitny, ot taki przyjemniaczek na niedzielny wieczór. Trochę udanych żartów, trochę trafnych nawiązań i dobra obsada aktorska (Gene Hackman, Danny de Vito, Rene Russo). Natomiast fani podgatunku powinni być bardzo zadowoleni.
Earl i ja, i umierająca dziewczyna
Nagrodzona na festiwalu w Sundance opowieść o nastolatku, który dojrzewa przez przyjaźń z chorą na raka rówieśnicą potrafi wzruszyć, ale w tym wypadku chciałbym skupić się na drugim ważnym elemencie tego filmu. Główny bohater i jego przyjaciel Earl mają bardzo nietypową pasję – uwielbiają kręcić własne przeróbki “dziwnych europejskich filmów”. Przykładem może być “My dinner with Andre” przerobione na “My dinner with Andre the Giant”. Ten wątek jest przezabawny, a pomysłowość z wymyślaniem nowych tytułów zachwycająca i dla niego samego warto się tym obrazem zainteresować, nawet jeśli nie lubi się rzewnych produkcji w stylu young adult.
Ed Wood
Ah, czasy, w których Burton miał coś do powiedzenia jako reżyser, a Depp nie miał jeszcze dwóch rodzajów gry aktorskiej. Historia najgorszego reżysera w historii kina to przezabawny i dziwnie wzruszający hołd dla niepowstrzymanej pasji i miłości do opowiadania historii. Ed Wood nie miał krztyny talentu ani szczęście do pieniędzy, ale to nie przeszkadzało mu w kręceniu filmów. I ta niepoprawna konsekwencja w dążeniu do celu jest w pewien sposób zaraźliwa. Zapomniałem jednak, że oprócz wątku twórczego, to także przepiękna historia o dziwnej przyjaźni między Woodem a Belą Lugosim. Reżyserskie pośmiewisko i uzależniony od morfiny przebrzmiały gwiazdor (rewelacyjny i nagrodzony Oscarem Martin Landau) odnajdują w sobie bratnie dusze. Hołd dla potrzeby tworzenia, dziwna lekcja z historii kina i wzruszająca opowieść o przyjaźni – to chyba wystarczy, aby uznać film Burtona za godny polecenia.
Hearts of Darkness
Wyobraźcie sobie, że utknęliście w tropikalnej dżungli pod wodzą maniaka opętanego przez swoją wizję. Nieznośny upał, katastrofy klimatyczne i choroby nie są w stanie zawrócić go z obranej drogi. Wyobraźcie sobie, że jesteście dowodzenie przez człowieka nieznającego sprzeciwu, któremu nie da się przemówić do rozsądku. Tak właśnie wyglądała praca na planie zdjęciowym “Czasu Apokalipsy”. Ten rewelacyjny dokument pokazuje, że samo tworzenie tego klasyka kino było równie fascynujące jak on sam. Niesamowita historia goni niesamowitą historię. Pierwszy przykład z brzegu: helikoptery użyte w filmie należały do filipińskiego rządu, który kilkukrotnie zabrał je z planu, aby walczyć z rebeliancką partyzantką. Jednak i tak najbardziej niezwykłym zjawiskiem jest tu sam Francis Ford Coppola – człowiek w pełni oddany swojemu artystycznemu zadaniu. Z jednej strony przerażający, ale nie będę ukrywał, że jako osoba tworząca sam chciałbym kiedyś doznać takiego niepowstrzymanego impulsu twórczego. Koniecznie trzeba zobaczyć.
Operacja Argo
Ponownie nagrodzony ważną nagrodą obraz (Oscar za najlepszy film w 2013 roku), w którym najciekawszy element dotyczy przewrotnie pojętego tworzenia filmów. Oparta na faktach opowieść o próbie odbicia amerykańskich dyplomatów uwięzionych w ambasadzie w Teheranie, jest produkcją porządnie nakręconą, ale dalekim od wybitności. Jednak sam wątek tworzenia fikcyjnego science-fiction, wykorzystanego jako przepustka do Iranu, jest rozpisany naprawdę intrygująco i zabawnie, a dodatkowo to w nim znajdują się najlepsze partie aktorskie (John Goodman i Alan Arkin). I to właśnie dlatego fani kino mogą zapamiętać ten film na dłużej.
Osiem i pół
W pewien sposób definicja filmowej elegancji i stylu. Cenię sobie dzieło Felliniego za udowodnienie, że kino może zadawać ważne pytania i być skomplikowane formalnie, a jednocześnie nie tracić na przystępności. Opowieść o blokadzie twórczej wielkiego filmowca to wizualna uczta i porywający strumień autorskiej wyobraźni, który jest bardzo osobistą wypowiedzią reżysera na temat sztuki i jej bezpośredniego przenikania się z życiem. Filmowa poezja, która nie ucieka w niezrozumiałe rejony, co nie przeszkadza w wielorakich interpretacjach. Ta wielowymiarowość w połączeniu z artystyczną maestrią pozwalają wracać do tego filmu raz po raz i ciągłe nie tracić przyjemności oglądania i wgłębiania się w psychikę artysty. Nieśmiertelny klasyk kina, który można pokazać każdemu, kto boi się, że takie określenia dotyczą tylko jakiś snobistycznych nudziarstw.
Pogarda
gdy za ten tworzenia filmów zabiera się Jean-Luc Godard to prawie pewne jest, że otrzymamy produkcję bardzo nietypową. Młody scenarzysta podejmuje się zadanie poprawienia scenariusza Odysei kręconej przez samego Fritza Langa (w tej roli on sam). Nie wie jednak, że zgoda na kontakty z amerykańskim producentem szybko doprowadzi do rozpadu jego związku z piękną żoną (zjawiskowa Brigitte Bardot). Rozważania na temat natury miłości oraz twórczości jako takiej w pewnym momencie zmieniają się w trochę za mocne męczenie buły i zaczynają nudzić, ale film i tak broni się specyficzną atmosferą, pięknymi zdjęciami i muzyką. Autotematyzm w wykonaniu bohaterów Godarda wydaje się trochę zbyt nachalny i sztuczny, przez co trudno wejść w ich problemy w pełni i na poważnie. Raczej dla fanów klimatów francuskiej nowej fali.
Superprodukcja – nie ma chyba nic smutniejszego niż filmy, które mają zamiar wyśmiać gniotowatość rodzinnego kina i same kończą jako niestrawny koszmarek. Film Machulskiego ma w sobie chyba wszystkie najgorsze cechy polskich komedii z początków wieku. Próbuje być błyskotliwy i zachwycać scenariuszem oraz dialogami, które wypadają sztucznie i nienaturalnie. Próbuje jednocześnie połechtać ego znawców kina za pomocą dość banalnych nawiązań do klasyki (bezpośrednio w dialogach) oraz pstryczków w nos dla polskiego przemysłu filmowego, ale tak naprawdę jest prostacką komedią o tym, jakim to Polska jest wesołym i przaśnym krajem. Nie pomagają ani aktorzy, którym się po prostu nie chce ani żałosne efekty komputerowe, które w założeniu miały chyba służyć jako element sarkastyczny. Lepiej ten film zakopać na dnie filmowej szafy, bo wywołuje tylko smutek i zażenowanie.
The Player – chyba trochę zapomniana perełka wśród satyr na amerykański przemysł filmowy. Bucowaty producent filmowy zaczyna dostawać pogróżki od scenarzysty, którego pomysł odrzucił. Problem w tym, że ich ilość trochę utrudnia poszukiwanie podejrzanego. A to i tak nie szkodzi, bo fabuła szybko zaczyna iść w swoją własną stronę. To jeden z tych filmów, które wydają się żyć własnym życiem i nie do końca przejmować się tym, że widz do końca nie wie w jaką stronę to wszystko idzie. Błyskotliwe dialogi, przewrotny scenariusz i milion gościnnych występów aktorów grających samych siebie – samo ich wyszukiwanie to niezła zabawa. Jednak mnie najbardziej urzekła praca kamery, która także wydaje się chodzić swoimi ścieżkami. Naprawdę, już to wystarczy, aby skusić się na ponowny seans, bo sporo rzeczy jest tu ukazanych mimochodem i można je najzwyczajniej w świecie przegapić. Szkoda nie zobaczyć, bo to dość unikalne dzieło.
Trumbo – filmowy wycinek z biografii Daltona Trumbo, jednego z najwybitniejszych scenarzystów w historii kina, który z powodu komunistycznych sympatii wylądował na czarnej liście Hollywood w latach pięćdziesiątych. Oficjalnie nie mógł zostać zatrudniony, ale nie przeszkodziło mu to w napisaniu pod pseudonimem między innymi “Rzymskich wakacji” i “Spartakusa”. Sam film jest dość porządnie zrealizowany, ale próbuje złapać za wiele srok za ogon, przez co większość tematów jest potraktowana zbyt powierzchownie. Wydaje się też, że twórcy mieli także problem z wyborem tonu w jakim powinien być utrzymany – trochę dramatu, trochę komedii, trochę pośrodku i nie zawsze to wszystko znajduje punkt wspólny. Jednak warto obejrzeć, bo po pierwsze sama historia Trumbo jest bardzo ciekawa i pozwala na dowiedzenie się sporo na temat tego specyficznego okresu w kinie. No i przede wszystkim wspaniała rola Bryana Cranstona (nominacja do Oscara), który dobrze oddaje bardzo specyficzną manierę prawdziwego Trumbo, ale nie popada w przesadną karykaturę. Plus sporo dobrych ról drugoplanowych (John Goodman. Louis C.K). Po prostu nie spodziewajcie się niczego poza porządną, rzemieślniczą robotą.
Ucieczka z kina “Wolność” – rzadko zdarzają się w Polsce filmy tak przewrotnie i sprytnie przemyślane. Rewelacyjnie zagrany przez Janusza Gajosa Główny Cenzor Rabkiewicz otrzymuje wiadomość o dziwnych zdarzeniach rozgrywających się w tytułowym kinie. Okazuje się, że podczas wyświetlania filmu “Jutrzenka” grający w nim aktorzy buntują się i przemawiają do widzów wprost z ekranu. Potem dzieją się jeszcze dziwniejsze rzeczy, ale nie mam serca ich zdradzać. Bardzo ciekawa satyra na ostatnie lata komunizmu w Polsce i ogólne relacje sztuki z władzą. Świetna obsada, dużo humoru i naprawdę ciekawy scenariusz. Koniecznie do nadrobienia, bo chyba nie wszyscy o tej perełce pamiętają.
Zagubiony w La Manchy – mało kto miewa takiego pecha, jak ten, który nawiedzał Terry’ego Gilliama w czasie prób kręcenia filmu o Don Kichocie. Jego wymarzony projekt, który wcześniej był obsesją między innymi Orsona Wellesa, od samego początku okazał się pasmem katastrof. Problemy z pieniędzmi, choroby głównych aktorów, pogodowe anomalie i tysiące innych przeszkód – wszystko wskazywało na to, że jakaś siła wyższa po prostu nie chce, aby Gilliam nakręcił swój wymarzony obraz. To smutny dokument o tym, że nawet uznani reżyserowie mający w sobie nieskończone zapasy zapału czasami po prostu muszą sobie odpuścić. Dokument sam w sobie nie jest filmem najlepszym, ot sprawna rzemieślniczo relacja z kinowego końca świata. Do pewnego momentu dołujący, ale ostatnio nabrał nowego znaczenia, bo przecież po 17 latach Gilliam dopiął swego i w przyszłym roku “Człowiek, który zabił Kichota” doczeka się swojej premiery.