Przed premierą “Diuny”, czyli dziecko czeka na gwiazdkę.

“Diuna” w końcu wchodzi do kin, a ja cieszę się jak małe dziecko na wizytę Mikołaja. I nawet jeśli nie dostanę tego, co sobie wymarzyłem, to i tak będę zachwycony, bo to wydarzenie, które wychodzi dla mnie poza samo kinowe przeżycie.
Uwaga: poniższy tekst powstał z potrzeby podzielania się z Wami swoją podjarką. Zawiera niebezpieczne ilości braku obiektywizmu i naiwnej wiary w spełnienie fanowskich fantazji.
Dzisiejsza premiera kolejnej, już trzeciej (lub czwartej, jeśli liczyć nigdy nie zrealizowany projekt Jodorowskiego), ekranizacji Diuny, to dla mnie prawdziwe popkulturowe święto. Tak, zdaję sobie sprawę z tego, że użyłem właśnie jednego z najbardziej wyświechtanych określeń, którego znaczenie współcześnie zupełnie się rozmyło. Marketing i wieczne rozhisteryzowanie fanów wszelakich zrobiły swoje. Wiem to doskonale, bo to jeden z powodów, dla których trudno mi wykrzesać z siebie prawdziwy entuzjazm i oczekiwać na coś “tak naprawdę”. Podróżowanie wiecznym hype trainem zaskakująco szybko robi się nudne i mało emocjonujące. Tym razem jest inaczej — czuję właśnie to zniecierpliwione, hodowane od dawna podniecenie, które sprawia, że wprost nie mogę się doczekać wizyty w kinie. Ten lekko ekstatyczny stan przypominający, po co właściwie spędzam tyle czasu z popkulturą, często czując zwykłe “meh”. Ten rodzaj narkotycznego haju, kiedy czujesz, że Twój mózg wytwarza coś niedostępnego w inny sposób. Pozwólcie, że przedstawię Wam kilka powodów, dla których oczekiwanie na Diunę, jest dla mnie tak wyjątkowe.
Powód 1 – sentymentalny.

Książkowa Diuna w moim serduchu fana fantastyki znajduje w specjalnym miejscu zarezerwowanym tylko dla tytułów, które związane są z moimi pierwszymi zachwytami, prawdziwym odkrywaniem nowych literackich światów. Sentyment dla uczuć, które towarzyszyły bardzo młodemu mnie przy lekturach Władcy pierścieni, Wiedźmina, Sandmana czy pierwszych spotkań ze Światem dysku. Ten czysty zachwyt i entuzjazm, który możliwe jest tylko na samym początku drogi, kiedy każda nowa ścieżka otwiera nieskończone możliwości i zaskakuje co krok . Z Diuną zetknąłem się po raz pierwszy w drugiej klasie gimnazjum (czyli mając 14 lat), kiedy naiwnie uznawałem się już za całkiem oblatanego z różnymi fantastycznymi światami i wizjami snutymi przez najsgrogsze pisarskie umysły. Cóż, podróż na piaszczystą Arrakis była niezłą lekcją pokory. Do dziś pamiętam, jak bardzo oszołomiło mnie to, jak ta opowieść różni się od wszystkiego, co znałem do tej pory. Od niesamowitości samego świata, poprzez jej religijno-mistyczną atmosferę, jej przesłanie (pamiętajmy, że mowa o wieku, w którym wiele rzeczy uznaje się za bardzo ambitne i mądre), a także sposób, w jaki została napisana. Nie mieściło mi się to w głowie i kazało frunąć moim myślom w zupełnie innych od znanych mi kierunkach. Prawdopodobnie idealizuje ją za bardzo, ale nie zamierzam tego zmieniać, czasami warto sobie popielęgnować te miłości czasów dziecięcych. Wiąże się to też z czystą radością, że dzięki filmowi tyle osób będzie mogło poznać coś, co kiedyś tak bardzo mnie zachwyciło. Nie ma co się oszukiwać, Diuna jest już marką zakurzoną, skierowaną do dość wąskiego grona. Mam nadzieję, że teraz to się zmieni.
Powód drugi – tęsknota za widowiskiem.

We współczesnym kinie brakuje mi widowisk z prawdziwego zdarzenia. Filmów nakręconych z rozmachem i wizją, która by mnie obezwładniła i zostawiła w niemym zachwycie. Zaraz, zaraz, przecież ostatnia dekada w kinie pokazuje dobitnie, że najlepiej sprzedają się filmy, w których wszystkiego jest więcej, szybciej i o większych rozmiarach. Trudno chyba zaprzeczyć widowiskowości takiemu Infinity War czy nowym Gwiezdnym Wojnom. To temat, o który nieraz już spierałem się ze znajomymi. Owszem, współczesne kino wypełnione jest spektaklem, ale w większości przypadków jest to połączone z dużym wyrachowaniem, w gruncie rzeczy bardzo bezpieczne, pozbawione ryzyka klapy. Brakuje mi projektów, w których czuć, że twórcy postanowili zaryzykować i pójść na całość. Coś, co można było poczuć chociażby przy filmowej trylogii Władcy pierścieni. Emocje pojawiające się już przy pierwszych zapowiedziach – oczekiwanie połączone z lekkim strachem, czy to w ogóle może się udać. Kolejnym przykładem może być Mad Max: Fury Road. Ta tęsknota sprawia, że z pewną czułością patrzę na takie wtopy jak John Carter z Marsa, Jupiter: Intronizacja i Valerian. Projekty może niezbyt udane, ale posiadające pewien romantyzm wynikający z podjęcia tak ambitnych zamiarów. Bo w końcu mowa nie tylko jednym filmie, a chęci zapoczątkowania nowej sagi (żadnemu z wymienionych się nie udało), która będzie rozpalać widzów przez długie lata. Diuna dla mnie jest właśnie taką kolejną próbą – ekranizacja cholernie trudnej do adaptacji książki, niesamowity rozmach potrzebny do jej realizacji, nie dzisiejszość tego typu science-fiction, konieczność połączenia widowiskowości z jej mocno mistyczną aurą, jej obcość i dziwność. Obaw jest dużo i są całkiem uzasadnione. Z jednej strony wizja finansowej wtopy, z drugiej strach o to, czy ten projekt ma szansę nie zapaść się pod własnym ciężarem. Wiele się może nie udać, ale sam fakt, że ta próba została podjęta wystarczy, abym poczuł wiarę, że fantastyczne widowisko jeszcze nie umarło.
Powód trzeci – Dennis Villenevaue

Dennis Villenevaue to reżyser trochę nie z tej epoki, sprawia wrażenie, jakby urodził się o dwadzieścia lat za późno. Patrząc na jego rozwijającą się od ponad dekady karierę można zauważyć cierpliwość kojarzącą się z trochę starszym pokoleniem hollywoodzkich twórców. Najpierw (pomińmy tu ewidentny falstart jaki był Maelström z 2000 roku) dał się poznać jako sprawny rzemieślnik kina gatunkowego, który potrafi wycisnąć pełnię emocji za sprawą małych środków i bez wielkich nazwisk (Pogorzelisko z 2008 roku). Potem pojawiła się możliwość pracy z dużymi gwiazdami, nadal pozostając w dość kameralnej konwencji (gęsty jak smoła Labirynt z roku 2013). W tym samym roku pojawił się też dziwaczny Wróg z podwójną rolą Jake’a Gyllenhaala, w którym reżyser udowodnił, że ma też skłonność do angażowania się w projekty dość dziwaczne. Prawdziwym przełomem okazało się Sicario z 2015 roku, w którym (na pewno pomógł udział genialnego Rogera Deakinsa) w końcu mogliśmy zobaczyć, że Villenevaue potrafi dowodzić także filmami o większym rozmachu. Natomiast 2016 roku otrzymaliśmy Nowy początek. Wiem, że nie wszyscy ten obraz lubią, niektórzy uznają go za silącą się na intelektualizm wydmuszkę, ale trzeba docenić samą ambicję stworzenia w dzisiejszych czasach science-fiction, które opiera się na dość przewrotnym pomyśle, zmusza do myślenia i nigdzie się nie spieszy (a do tego zarobiło całkiem niezłe pieniądze). Natomiast rok później pojawił się chyba najbardziej dzielący opinię film Villenevaue, czyli Blade Runner 2049. Nie chcę się rozwodzić zbyt wiele, ale zaznaczę, że tu także należę do grona zwolenników. Nawet nie samej fabuły, ale sposobu jej opowiadania – powolnego, pozwalającego się rozkoszować tym, co widzimy na ekranie, ciekawie nudnego.
Ta cała wyliczanka ma na celu pokazanie dlaczego wierzę, że to chyba obecnie najlepszy reżyser, który mógł zabrać się za Diunę.
1) To świetny rzemieślnik, który nadaje swoim filmom spójny charakter. Potrafi prowadzić zarówno kameralną narrację, jak i tę bardziej rozbuchaną. Wyrobił sobie już pewien filmowy styl, ale jego osoba nie dominuje tego, co widzimy na ekranie. Bliżej mu do Ridleya Scotta niż do takiego Nolana.
2) Potrafi świetnie prowadzić aktorów. A to film, na który idziemy też zobaczyć, jak pojawiają się w nim “wszyscy”.
3) Nie boi się kręcenia filmów odbiegających od obecnych amerykańskich standardów. Choć nadal pozostającym w mocnym mainstreamie, nie próbuję z niego robić twórcy niezależnego.
4) Oprócz wspomnianego już Nolana, to obecnie chyba jedyny reżyser posiadający kompetencje do tworzenia wielkich fantastycznych widowisk, za którymi stoi coś więcej niż tylko chęć przeładowania naszych zmysłów efektownymi wybuchami.
Powód czwarty – NARESZCIE!

Wciąż trudno mi uwierzyć, że ta premiera naprawdę w końcu ma miejsce. Już w normalnej sytuacji okres wyczekiwania był dość spory, ale z oczywistych powodów przedłużył się niemiłosiernie. Z premier przesuniętych z powodu pandemii, to właśnie Diuna była dla mnie największym wyznacznikiem tej sytuacji w kinie. Nie Bond, Marvele czy kilka innych wielkich blockbusterów. Kolejne przesunięcia premier, zapowiedź dostępności na HBO MAX, myśli że film nigdy nie trafi na wielkie ekrany. No było tego dużo i zacząłem tracić nadzieję. Ale w końcu jest, a mi nadal trochę trudno w to uwierzyć. To pielęgnowane wyczekiwanie wreszcie dobiega końca. Jest to uczucie dziwne, może nie do końca dojrzałe, które nawet trudno mi dokładnie opisać, ale mam wrażenie, że wielu miłośników filmu dobrze je zna (może z innych przypadków). To się po prostu w końcu dzieje.
Nawet jeśli Diuna nie spełni moich oczekiwań (pewnie jest to niemożliwe) to i tak będę z tego seansu zadowolony. Bo dla mnie to coś więcej niż tylko kolejny wysoko budżetowy film, wyrasta poza czysto kinowe doświadczenie. To zjawisko tak mocno zespojone z moim popkulturowym jestestwem, które raduje mnie samym faktem swojego istnienia.
Jeśli podobają Ci się moje teksty i chciałbyś Wesprzeć ich powstawanie za sprawą postawienia symbolicznej (5zł) kawy na portalu buycofee.to to kliknij poniżej🙂