Ghost in the Shell – przyszłość będzie banalna

Nowa wersja kultowego Ghost in the Shell z całą pewnością rozczaruje wszystkich liczących na ambitne science-fiction. To śliczna wydmuszka, która wręcz razi swoją banalnością.
Na samym początku warto wspomnieć, że na filmową adaptację Ghost in the Shell wybierałem się z dość neutralnym nastawieniem. Mangi nie czytałem, a z anime zapoznałem się dość niedawno i było to przyjemne doznanie, ale nie poczułem jakiejś niesamowitej magii. Jednym słowem, nie jest to dla mnie tytuł otoczony kultem, więc wszelkie odejścia od pierwowzoru nie rodzą we mnie oburzenie z powodu świętokradztwa. Takie podejście pozwoliło mi spojrzeć na aktorską wersję dość chłodnym okiem i ocenić ją bez żadnego emocjonalnego bagażu. To niestety nie zmieniło za dużo, bo gdy spojrzeć na Ghost in the Shell jako autonomiczny byt, to nadal otrzymujemy produkcję, która poza ładnymi obrazkami nie ma do zaoferowania zbyt wiele.
Akcja filmu przenosi nas do przyszłości, w której cybernetyczne wszczepy i modyfikacje ciała są technologią codziennego użytku. Poprawa siły, lepszy wzrok, sprawniej pracująca wątroba – to wszystko znajduje się na wyciągnięcie każdego, kto posiada odpowiednią ilość pieniędzy. Są roboty, cyberhakerzy potrafią się włamać do mózgu ofiar i na przykład władować w nie sztuczne wspomnienia. Natomiast główna bohaterka jest efektem pierwszej udanej próby przeniesienia ludzkiego mózgu do sztucznego ciała. Czyli jednym słowem, mamy tu do czynienia z klasycznym do bólu przedstawicielem cyberpunku. I w tym tkwi główny problem filmu, który nieporadnie próbuje zadawać pytania o naturze tożsamości i człowieczego “ja” w sposób, który miał sens w połowie lat dziewięćdziesiątych, ale teraz wydaje się strasznie naiwny. To gatunek, który cierpi na klasyczny problem wszelkich odmian science-fiction – bardzo szybko się dezaktualizuje. Nie byłoby to aż tak dużą przeszkodą gdyby nie fakt, że Ghost in the Shell kładzie mocny nacisk właśnie na tę filozoficzno-technologiczną otoczkę, która w założeniu ma nadać historii większą głębię. Niestety robi to w tak łopatologiczny i jednoznaczny sposób, że trudno nie przyjąć tego z uśmiechem politowania. To z kolei przekłada się na dość schematyczną fabułę, która poświęca swoją intensywność na rzecz wyżej wspomnianych dywagacji.
Jednak seansu nie mogę uznać za całkiem zmarnowany, bo film oferuje naprawdę przyjemną dla oka warstwę wizualną, choć niektórzy mogą uznać ją za zbyt kiczowatą. Twórcy nie pozwalają nam zapomnieć, że oglądamy wizję przyszłości, więc co chwilę raczą nas jakimś elementem, który o tym przypomina. A to obejrzymy sobie panoramę miasta, a to ktoś pokaże swój roboimplant lub coś w tym stylu. Pełno tu przejaskrawionych kolorów, wizualnego przepychu i rozwiązań kojarzących się z science-fiction tworzonego pod koniec zeszłego stulecia. Nie mogę się oprzeć pokusie użycia tego strasznego łamańca językowo-znaczeniowego: jak dla mnie strona wizualna filmu to nowe oblicze retrofuturyzmu, czyli zabawy w pokazywanie przyszłości, tak jak przewidywano jej wygląd w dawnych latach. Trudno mi uwierzyć, że to świadomy zabieg autorów, ale ja to odebrałem właśnie w taki sposób, więc nie mogę narzekać. I jeszcze jedna rzecz jeśli chodzi o wrażenia estetyczne: nikt nie próbuje udawać, że Johansson została zaangażowana do filmu z innego powodu niż ładna buzia. Nie łudźcie się i miejcie świadomość, że kilkakrotnie zostanie wspomniana jej uroda – kolejny dowód na to, jak mało subtelny jest to film.
Ghost in the Shell nie jest tytułem, którego oglądanie jest źródłem cierpień, czasami wręcz odczuwałem pewną przyjemność z seansu. Jak już wspomniałem wynikała ona głównie z wrażeń estetycznych, które pozwalają lekko przymknąć oko, ale nie zakrywają banalności całego przedsięwzięcia. Aktorska wersja przypomina opowiadanie ambitnego nastolatka, który chciałby coś tam powiedzieć, ale jest zbyt leniwy na głębsze wgryzienie się w poruszaną przez siebie tematykę. Przez to otrzymujemy film, który sam nie wie do kogo jest skierowany: miłośników oryginału zbyt zaboli spłycenie wydźwięku fabuły, a ci nieobeznani z nim mogą poczuć się znużeni zbyt dużą ilością pseudofilozoficznych monologów.