Rojst – to chyba jednak trochę za mało

Rojst – pierwszy serial produkcji Showmax, stanowi spore rozczarowanie. Jest bardzo atrakcyjny wizualnie i dobrze zagrany, ale kończy się zanim fabuła ma szansę się porządnie rozwinąć.
Przyznam się, że na Rojst czekałem z co najmniej dużą ciekawością. Już sam fakt, że Showmax postanowił wypuścić swój pierwszy, w pełni oryginalny serial (inaczej niż choćby w przypadku Botoksu i Kobiet Mafii) był czymś godnym odnotowania. Zainteresowanie mocno pobudzało osadzenie w głównych rolach Andrzeja Seweryna i Dawida Ogrodnika. Po pierwszych zapowiedziach wydawało się, że możemy otrzymać coś na kształt Detektywa osadzonego w Polsce Ludowej. Najgoręcej zrobiło się przed samą premierą, a to za sprawą rewelacyjnego coveru Wszystko, czego dziś chcę w wykonaniu Moniki Brodki. Stało się pewne, że zapowiadany serial będzie przynajmniej ciekawym doznaniem estetycznym. I owszem, tak się stało, ale nie zmienia to niestety tego, że Rojst ostatecznie okazał się rozczarowaniem.
Rojst to wizualnie bardzo ciekawy serial
Zacznijmy jednak od pozytywów, czyli wspomnianej już warstwie audio-wizualnej. Pod tym względem Rojst ma nam do zaoferowania sporo dobrego. Ekipa odpowiedzialna za zdjęcia bardzo mocno skupiła się na przekazaniu brudu i szarzyzny kojarzącej się z komunizmem w PRL-u. Jednak podeszła do tego w sposób, który ja roboczo nazwałem “PRLoitation”, bo ten cały syf i nędza wyeksponowane są tak umiejętnie, że w pewien perwersyjny sposób stają się hipnotyzujące i atrakcyjne wizualnie. I mowa tu nie tylko o wyglądzie ulic i mieszkań, bo w podobny sposób oddana została także natura. Każda wizyta w jesiennym, lesie lub na bagnisku przypomina nam, jak bardzo nieprzyjazne dla człowieka są to miejsca. Klimat podbudowuje oczywiście muzyka z epoki, choć w tym wypadku twórcy poszli na łatwiznę i postanowili skorzystać z najbardziej znanych szlagierów tamtych lat. Jednakowoż PRL w serialu Jana Holoubka jawi się już bardziej jako kraina zbudowana z masowych wspomnień niż rzeczywiste miejsce.
Sferą, w której Rojst zawodzi najbardziej, jest niestety fabuła, co w wypadku historii kryminalnej jest grzechem niewybaczalnym. Na początku wszystko zapowiada się ciekawie i szybko wciąga – do redakcji działającego w małym miasteczku dziennika przybywa Piotr Zarzycki, ambitny syn ważnego działacza partyjnego, który chce zbudować karierę z dala od wpływów ojca. Zostaje przydzielony pod skrzydła Witolda Wanycza – starego, zgorzkniałego wygi, który na dniach planuje uciec do Berlina Zachodniego. Jako pierwsze wspólne zadanie przypada im opisanie brutalnego, podwójnego morderstwa – w pobliskim lesie znalezione zostają trupy prostytutki i komunistycznego działacza. W tym samym czasie samobójstwo popełnia para nastolatków. Oczywiście, wszystkie te wątki łączą się zarówno z sobą, jak i głównymi bohaterami, którzy rozpoczynają śledztwo na własną rękę. Brzmi jak oparty na klasycznych schematach (między innymi relacja uczeń-mistrz) kryminalny samograj podlany ciekawym sosem lat schyłku komunizmu? W pierwszych dwóch odcinkach tak właśnie jest – intryga się zacieśnia, pojawiają się nowe wątki i wszystko wydaje się zmierzać w dobrym kierunku. Jednak wtedy pojawia się podstawowy problem – Rojst ma tylko pięć odcinków, więc zanim się dobrze rozkręci, to już mu się skończyć. W ten sposób wszystkie tajemnice zostają rozwiązane na szybko i w bardzo niesatysfakcjonujący sposób.
Rojst jest po prostu za krótki
Rojst nie byłby pewnie tak rozczarowujący, gdyby nie tkwiący w nim potencjał. W takim wypadku dostalibyśmy kolejny słaby polski serial, o którym za rok nikt nie będzie pamiętał. Jednak tym razem jest trochę inaczej, bo to produkcja pokazująca, że pod względem formalnym da się u nas zrobić naprawdę dobrą i ciekawą produkcję. Jednak trzeba dać jej rozwinąć skrzydła i popracować nad scenariuszem, który nie wydawałby się pisany z pistoletem przystawionym do głowy. No i przydałby ktoś od pisania lepszych dialogów, bo te wypadają często potwornie nienaturalnie.