Serialowy “Fallout”, czyli adaptacja jak trzeba.

Serialowy Fallout przewyższył moje oczekiwania. Twórcom udało się przenieść klimat serii i stworzyć jedną z najlepszych adaptacji gier w historii.
Jak wiadomo z kultowego, wygłaszanego przez Rona Perlmana tekstu, wojna nigdy się nie zmienia. Tego samego natomiast nie można powiedzieć o samych Falloutach, co na pewno potwierdzą ultrasi uznający tylko dwie pierwsze, stworzone przez Black Isle, części. Z kolei gracze nie mający problemów z trójwymiarowymi kontynuacjami od Bethsesdy uznają ortodoksów za bandę zapatrzonych w przeszłość dziadersów. Nigdy do końca nie rozumiałem tego konfilktu, bo o ile jestem w stanie zrozumieć niechęć do prezentowanego przez Fallouta 3 i Fallouta 4 (New Vegas to trochę inna para kaloszy) modelu rozgrywki, to dla mnie w tych grach zawsze najważniejszy był wypełniony własną mitologią i zróznicowany (pomimo dość monotonnej pustynnej scenerii) świat przedstawiony, a pod tym względem każda odsłona serii dostarczała wiele dobrego. Fallout to francyza pełna ikonicznych elementów, które składają się w niezwykle bogate uniwersum. Krypty, estetyka lat przełomu 50 i 60, retrofuturystyczna technologia, ghoule i mutanci, członkowie Bractwa Stali w Power Armourach – wymieniać można długo, ale chyba każdy kto miał z Falloutem styczność, ten bez problemu przywoła sobie te obrazy. Serial czerpie z tego dziedzictwa pełnymi garściami, nie unikając nawet elementów, które w wersji aktorskiej wyglądają co najmniej absurdalnie. Najlepszym przykładem na to są noszone przez mieszkańców Krypt Pip-Boye – naręczne komputerki są niedorzeczne, ale przecież stanowią jeden z podstawowych elementów falloutowego decorum. To samo można powiedzieć o leczniczych stimpackach czy rad-awayach. Celowo skupiam się na takich małych szczegółach, bo to właśnie w nich najlepiej widać, jak skrupulatnie twórcy podchodzą do materiału źródłowego. Klimat buduje też składająca się ze starych szlagierów ścieżka dźwiękowa, która także należą do jednego ze znaków rozpoznawczych tej franczyzy.
Fallout to dla mnie także połączenie groteskowego humoru ze skrajnym nihilizmem brutalnego świata atomowego pustkowia. Tutaj serial także sprawdza się znakomicie – bywa przezabawny, szczególnie kiedy pokazuje “pogodny totalitaryzm” sterującym życiem mieszkańców Krypt, ale jednocześnie potrafi zmrozić krew w żyłach okrucieństwem fabuły. Nie wiem, do której kategorii przypisać sposób ukazywania przemocy, bo ta jest tak przerysowana, że miłośnicy gore pewnie przywitają ją z szerokim uśmiechem. Ewidentnie bohaterowie mają wykupionego perka Bloody Mess, bo broń robi tu zjawiskowe spustoszenie. Możliwe, że dla fanów poważnego postapo takie natężenie humoru, który czasem sprawia wrażenie wyjętego prosto z Ricka i Morty’ego, może być za duże, ale mi akurat przypadło to do gustu. Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że twórcy pod tym względem są konsekwentni i nie porzucają humorystycznych elementów wraz z rozwojem poważniejszej strony fabuły.
Świat serialowego Fallouta zamieszkany jest chyba przez samych szaleńców, co widać nawet po głównych bohaterach, którzy są dość specyficzni. Pierwszą z nich jest Lucy – mieszkanka jednej z Krypt, klasycznym falloutowym schematem wyruszająca ze swojego bezpiecznego schronienia do świata zewnętrznego w celu wykonania swojej wielkiej misji. Wychowana w pozbawionej przemocy społeczności dziewczyna przepełniona jest wiarą w ludzkie dobro, która wielokrotnie zostanie stratowana przez okrucieństwo rządzące nuklearną pustynią. Jej dziecięcą naiwność i późniejsze gorzknienie świetnie odgrywa Ella Purnell, która odnajduje się dobrze zarówno po komediowej, jak i dramatycznej stronie swojej postaci. Drugim protagonistą jest młody rekrut Bractwa Stali – Maximus (moim zdaniem odstający od reszty Aaron Clifton Moten). To postać ślepo zapatrzona w ideały swojego zakonu, wierząca, że jego członkowie są wcielonymi wzorami wszelkich cnót. Jednak jego światopogląd legnie w gruzach już w czasie pierwszej misji, kiedy odkrywa, że rycerz, do którego został przydzielony, jest zwykłym tchórzem i dupkiem. Trójkę głównych bohaterów zamyka ghoul-rewolwerowiec Cooper (cool as f**k Walton Goggins), ten z kolei jest pozbawionym złudzeń zimnokrwistym mordercą przemierzającym pustkowia niczym wysłannik śmierci. Co istotne, pomimo ich przerysowania, to nadal bohaterowie z krwii i kości, niepozbawieni osobistych dramatów, przez co ich historie naprawdę potrafią zaangazować emocjonalnie.
Lucy i Maximus to świetni bohaterowie, bo przez swój brak doświadczenia są jak początkujące postaci graczy, którzy wyruszają w wielki świat i co chwilę są zaskakiwani czymś nowym. Jedną z największych zalet serialowego Fallouta są właśnie liczne “random encounters”, sprawiające wrażenie wyjętych prosto z gry – tu ktoś trafia na domek ghoula-znachora, gdzie indziej na opuszczoną klinikę zarządzoną przez niezrównoważonego robota, a potem na rozgłośnie najeżoną pułapkami wieżę nadawczą. Wszystko to buduje obraz świata, który trzyma się tylko na ślinę, choć jego mieszkańcy podejmują nieudolne próby postawienia go do pionu. Szaleństwo życia po atomowej zagładzie jest tu wyczuwalne na każdym kroku. Oczywiście jest w tym wszystkim zachowany pewien poziom umowności, ale ponownie nie powinien on przeszkadzać w kontekście tego, że w ten sposób ta wizja jest zbliżona do tego, co prezentują pod tym względem gry.
Celowo nie piszę za dużo o głównej fabule, bo ta najeżona jest wieloma zwrotami akcji, które odkrywają coraz to kolejne tajemnice tego świata, łącznie z samą genezą konfliktu odpowiedzialnego za zagładę ludzkiej cywilizacji. Możliwe, że właśnie ten ostatni element będzie wzbudzał największe kontrowersje wśród fanów pierwowzoru, ale moim zdaniem jest on całkiem sprytnie poprowadzony. Choć warto mieć na uwadzę, że głównodowodzącymi serialu są Jonathan Nolan i Lisa Joy, czyli duet odpowiedzialny między innymi za Westworld. Czuć, że pewnie zabiegi fabularne (Cooper bardzo przypomina postac Eda Harrisa) i sposób prowadzenia narracji nadal jest im bliski (w końcu to też wariacja na temat weseternów), ale na szczęście tym razem chyba odrobili lekcję i nie poszli w niepotrzebne przekombinowanie. Główny wątek spina całość całkiem sprawnie, ale dla mnie okazał się jednak drugorzędny w stosunku do samego odkrywania dziwactw skrywanych przez pustkowia. Co paradoksalnie pasuje do moich doświadczeń z growymi Falloutami, w których sama fabuła nigdy nie należała do najbardziej angażujących (najważniejsze punkty historii uwielbianego przeze mnie Fallouta 2 można streścić w kilku mało rozbudowanych punktach). Ma co prawda pewne obawy, w jaką stronę pójdzie pod tym względem kolejny sezon, ale
Powyższy tekst napisany jest z perspektywy długoletniego fana serii, który dobrze zna jej lore, więc wchodząc w świat serialu czuje się od razu jak u siebie. A co z osobami, które nie miały z Falloutem wcześniej nic wspólnego? Te pewnie początkowo mogą czuć się trochę zagubione, ale uważam, że nie powinny się obawiać, że to produkcja tylko dla zatrwadziałych miłośników marki. Wręcz przeciwnie, seans tych ośmiu odcinków może być świetną okazją do poznania jednego z najbardziej charakternych uniwesrów współczesnej popkultury.
Jeśli podobają Ci się moje teksty i chciałbyś Wesprzeć ich powstawanie za sprawą postawienia symbolicznej (8 zł) kawy to kliknij poniżej.