Spaliny i wolność, czyli przegląd filmów o ludziach amerykańskich dróg.

 Spaliny i wolność, czyli przegląd filmów o ludziach amerykańskich dróg.

Zawodowi kierowcy, przemytnicy i niemogące usiedzieć w miejscu wolne duchy – to między innymi oni są bohaterami filmów opisywanych w tym przeglądzie.

Amerykańska popkultura, zwłaszcza jej filmowa odsłona, zbudowana jest z mitów i wyobrażeń na temat tego, jak wspaniałą krainą są Stany Zjednoczone. Chyba wszyscy zdajemy sobie sprawę, że nie ma to za dużo wspólnego z rzeczywistością, ale to właśnie cała magia Hollywood – nawet z tą świadomością i tak każdy czasami lubi ponownie zanurzyć się w tej krainie stworzonej z marzeń i obrazów wkładanych nam do głowy od wczesnego dzieciństwa. Jednym z takich symboli są nieskończone nitki autostrad przemierzane przez niestrudzonych kierowców.

Osobiście uwielbiam historie rozgrywające się na tamtejszych niekończących się drogach. Jednak klasyczne kino drogi to temat zbyt szeroki, aby poświęcić mu tego typu przegląd. Postanowiłem więc, że tym razem skupię się na filmach opowiadających o ludziach, którzy powiązali swoje życie z autostradą na stałe. Poniżej znajdziecie osiem filmów opowiadających właśnie o takich bohaterach – są wśród nich kierowcy ciężarówek, przemytnicy, ale też podróżujący po nich bez konkretnego celu. Nie jest to też przegląd mający na celu zaliczenie jak największej liczby produkcji, bo temat jest o wiele szerszy niż przedstawione tutaj, w większości klasyczne, pozycje. Stwierdziłem, że wolę skupić się na kilku tytułach i opisać je trochę dokładniej (jak na możliwości takiej formy) niż bawić się w typową wyliczankę. Po drodze znalazłem też inne obrazy, które powinny się tu znaleźć, więc możliwe, że za jakiś czas pojawi się tu odpowiednia aktualizacja.

Zanim przejdziemy to sedna, pozwólcie, że wytłumaczę Wam, dlaczego miałem okazję do stworzenia tego tekstu.

Niniejszy przegląd powstał przy okazji objęcia przeze mnie patronatu nad nową wersją klasycznej gry paragrafowej Wojownik autostrady. Piekło na autostradzie, która ukazała się niedawno za sprawą wydawnictwa Nowa Baśń. Gracze wcielają się w niej w postać Cala Phoenixa – jednego z ocalałych z zagłady atomowej, która spustoszyła USA. Jego historia stanowi esencję oldschoolowego postapo z całym dobrodziejstwem inwentarza. Moją relację z tej przygody znajdziecie tutaj.

Zapewne od razu nasuwa się pytanie – dlaczego ten tekst nie dotyczy właśnie filmów opowiadających o świecie po upadku cywilizacji? Główne powody są dwa. Po pierwsze, takich zestawień jest sporo (w tym świetny Leksykon filmów postapokalitpycznych Adama Horowskiego) i po prostu nie chciało mi się powtarzać. Po drugie, jak sama nazwa wskazuje, autostrada jest tu głównym miejscem akcji, dlatego pomyślałem, że obrazy, w których odgrywa ona istotną rolę także świetnie wpasowują się w klimat książki. Najzwyczajniej na świecie chciałem nie kierować się oczywistym kluczem, ale podejść do sprawy odrobinę bardziej kreatywnie.

A teraz zapraszam do przeglądu.

Easy Rider

Easy Rider

Trudno byłoby rozpocząć taki przegląd inaczej niż od obrazu, który wpłynął na romantyczną wizję przemierzania amerykańskich autostrad mocniej niż jakikolwiek inny film w historii. Nie ma co się zresztą temu dziwić, bo sceny, w których Billy i Wyatt po prostu jadą przed siebie, mijając zjawiskowe krajobrazy są hipnotyzujące niezależnie od tego ile razy się je już widziało. Czysta radość oraz poczucie wolności widoczne na twarzach Petera Fondy i Dennisa Hoppera, przepiękne zdjęcia amerykańskich pejżaży, no i oczywiście elektryzujący, wolnościowy soundtrack – na to nie ma mocnych. Wpatrywanie się w te fragmenty sprawia, że człowieka od razu zaczyna korcić, aby także wyruszyć przed siebie w bliżej nieokreślonym celu.  Pomimo świadomości tego, jak kończy się ta swobodna podróż.

Easy Rider

Rasy Rider wszedł do kina w 1969 roku i szybko stał się jednym z największych symboli błyskawicznych zmian, które zachodziły wówczas w Hollywood (zupełnie je przeobrażając). W niepamięć odszedł tak zwany Kodeks Haysa – zbiór moralnych zasad, które trzymały największe wytwórnie w ryzach autocenzury od połowy lat trzydziestych. Aby uzmysłowić sobie przeobrażeń, jakie wywołała końcówka dekady, warto przypomnieć że w połowie lat sześćdziesiątych studia wciąż stawiały na radosne musicale takie jak Dźwięki muzyki  i olbrzymie widowiska pokroju Biblii. Zapowiedzią wejścia w zupełnie nową epokę (tak zwanego Nowego Hollywood) okazał się rok 1967, w którym odbyły się premiery tak moralnie niejednoznacznych filmów jak Absolwent i Bonnie i Clyde. Natomiast odgórnym potwierdzeniem nastania nowego porządku należałoby uznać Nocnego Kowboja, który został nagrodzony Oscarem dla najlepszego filmu 1969 roku. Jednak to właśnie Easy Rider stał się ostatecznym dowodem na  to, że od teraz w filmach można pozwolić sobie na wszystko. 

Easy Rider

Podróż Billy’ego i Wyatta jest zaprzeczeniem większości konserwatywnych zasad stanowiących esencję ówczesnego amerykańskiego ducha. Szokujący musiał być już sam początek filmu, w którym wyzwoleni bohaterowie zupełnie bez skrupułów dokonują przestępstwa – sprzedają zapas kokainy, aby za zarobione pieniądze wyruszyć w drogę wypełnioną narkotykami, seksem bez zobowiązań i słodkim nieróbstwem. Ta zupełnie bezpardonowe ukazanie moralnej swobody okazało się bardzo pociągająca dla widzów – ten skromny (300 000 dolarów budżetu), początkowo pozbawiony dystrybucji film stał się olbrzymim hitem, który zarobił sześćdziesiąt milionów dolarów i znacząco wpłynął na rozwój popularności (i ich komercjalizację) kontestacyjnych ideałów. Nieźle jak na film, który gdzieś tak w 2/3  zmienia się w ciąg niepokojących scen narkotykowego ciągu rodem z kina eksperymentalnego, duchem zbliżonym bardziej do europejskiego stylu. 

Easy Rider

W zbiorowej świadomości Easy Rider funkcjonuje jako pochwała wolnościowego stylu życia, co zawsze mnie dziwi, bo w końcu film Hoppera pozostawia w tej kwestii sporo zwątpienia. Najbardziej oczywistą wskazówką jest scena, w której wysłuchując zachwytów nad wizjami bogactwa snutą przez Billy’ego, Wyatt stwierdza “We blew it”, czym daje do zrozumienia, że wcale nie różnią się od reszty więźniów systemu. Takich fragmentów da się znaleźć więcej –choćby szczery podziw wyrażony skromnie żyjącej katolickiej rodzinie farmerów zestawionej później z niezbyt pozytywnie ukazaną hipisowską komuną. Owszem, wolność nadal pozostaje tu najważniejsza, ale naprawdę warto sobie ten film przypomnieć choćby po to, aby zweryfikować zastałą w głowie wizję.

Znikający punkt

Uwaga. W tej części poruszam też kwestię zakończenia filmu, więc jeśli ktoś go jeszcze nie widział, to niech czuje się ostrzeżony.

Bardzo lubię ten film między innymi ze względu na to, że pod pozornie prostą i błahą historią kryje się całkiem sporo treści do głębszej analizy (co oczywiście tutaj tylko naszkicuję).  Jednak nawet pozbawiony szerszego kontekstu Znikający punkt pozostaje jednym z najlepiej nakręconych produkcji opierających akcje na pościgach i efektownych ujęciach szybko jadących aut. Biały Dodge Challenger mknący na tle pustynnych krajobrazów to widok, który na długo wypala się w pamięci. Przejdźmy jednak do próby trochę  dokładniejszego przyjrzenia się znaczeniom ukrytym w filmie.

Straceńczy, zakończony samobójczą (tutaj interpretacje są różne) rajd bezimiennego Kowalskiego sprawia wrażenie trudnego do zrozumienia buntu, pozbawionego właściwie konkretnego celu. Zawodowy kierowca pędzi przed siebie jakby w transie, zdaje się być wyzbyty emocji, sprawiając wrażenie, jakby poza drogą nie pozostało mu nic innego. I właściwie tak jest, bo przeplatające główne wydarzenia filmu retrospekcje ukazują człowieka, który stracił wszystko, co mogło trzymać go przy życiu – zaufanie do ojczyzny (jest weteranem z Wietnamu), do służby społeczeństwu (zrezygnował z bycia policjantem) i miłośc (utonięcie ukochanej). Inne flashbacki wskazują, że już wcześniej imał się zajęć o bardzo dużym stopniu ryzyka (wyścigi, branie udziału w destruction derby). Jedyne co w nim pozostało żywe do potrzeba poczucia wolności, które pozostawiona sam sobie staje się łudząco podobne do nihilizmu. 

Bardzo ciekawe jest tu też podniesienie rajdu Kowalskiego do rangi społecznego symbolu, pomimo tego, że on sam nie robi nic, aby właśnie tak się stało. Dzieje się to za sprawą niewidomego, czarnoskórego radiowca o ksywce SuperSoul, który postanawia zostać piewcą dokonań Kowalskiego i postanawia uczynić go “ostatnim z wolnych ludzi”. Pędzący przez siebie kierowca staje się mimowolnie bohaterem dla zmęczonych władzą obywateli. Także jej przedstawiciele, w postaci stróżów prawa, znacznie przewyższają ten problem i szybko zaczynają traktować Kowalskiego jako zagrożenie dla społecznego ładu. Można tu doszukiwać się także krytyki poszukiwania sensu w sprzeciwie dla samego sprzeciwu. 

Osadzony w takim kontekście Znikajacy punkt staje się filmem świetnie oddającym nastroje ówczesnych USA. Z jednej strony olbrzymie rozdrażnienie społeczne i spadek zaufania do władzy, z drugiej zaś zawód, jakim okazały się działania ruchów wolnościowych i organizowane przez nich protesty.  Buntownicy przegrali, kontestacja okazała się prowadzić donikąd, ale jednocześnie nikt nie wie co zrobić z podstawowym pytaniem “co dalej?”. Pozostaje więc tylko mknąć przed siebie, trzymając się własnej wolności jako ostatniej istniejącej wartości, nawet jeśli stanowi ona już tylko ułudę. 

Pojedynek na Szosie

Pojedynek na szosie Spielberg

Pełnometrażowy debiut Stevena Spielberga to podręcznikowy przykład tego, jak w pełni wykorzystać potencjał naprawdę prostego pomysłu. Samą historię dałoby się streścić w jednym zdaniu: podróżujący służbowo kierowca starego samochodu staje się celem ataku morderczej ciężarówki. W tle jest zawarty jego lekki rys psychologiczny dający zrozumienia, że protagonista pozwala wchodzić światu sobie na głowę, ale to tylko delikatne tło. Tu chodzi o pierwotną walkę o przeżycie z przeciwnikiem, który kieruje się niezrozumiałymi dla nas motywami. To kino, w którym duża część napięcia i dyskomfortu wynika właśnie z tej obcości zagrożenia, czyli czegoś o czym zapomina większość współczesnych filmowców. Zdezelowana ciężarówka to czysta siła zniszczenia, fatum spadające na człowieka w najmniej oczekiwanym momencie. 

Pojedynek na Szosie

Oglądając Pojedynek na szosie trudno uwierzyć, że mamy do czynienia z filmem dyrygowanym przez debiutanta, bo napięcie jest tu dawkowane mistrzowsko. Tempo jest tu raczej powolne, dialogi znikome, a sceny konkretnej akcji wcale nie dominują, choć atmosfera zagrożenia jest nieprzerwanie obecna. To świetny przykład tego, jak wiele w kinie można przekazać samym ruchem i jak istotny jest najbardziej unikalny element filmowego języka, czyli montaż – przez większość czasu oglądamy ujęcia jadących samochodów lub bezkresnej kalifornijskiej pustyni, co wydawać by się mogło monotonne, ale wszystko to jest sklejone z takim wyczuciem czasu, że o nudzie nie ma absolutnie mowy. Bardzo istotna jest też znakomita rola Dennisa Weavera, który większość aktorstwa musiał tutaj skierować na oddanie swojego strachu za sprawą mimiki i nerwowych ruchów. 

Obejrzeć koniecznie, choćby dlatego, aby zobaczyć jak Spielberg wprawiał się w to, co kilka lat później miał doprowadzić do absolutnego mistrzostwa za sprawą Szczęk.

Mad Max 1 i 2 

Mad Max 1

Tutaj uciekłem się do pewnego oszustwa, bo w końcu dwa pierwsze filmy o Maksie Rockatanskym były kręcone na terenie Australii, ale nie mogłem sobie odpuścić sobie wzmianki o serii, w której pojazdy i droga odgrywają tak ważną rolę. Nie potrafiłem też zdecydować, którą z nich powinienem wybrać, więc pokrótce opisze obie. To produkcje tak od siebie różne, że naprawdę trudno wrzucić je do jednego filmowego wora.  

Pierwsza część, właściwie origin głównego bohatera, stanowi klasyczny przykład niskobudżetowego filmu, którego sukces pozwolił twórcom na poszerzenie swojej wizji i wyprodukowanie bardziej widowiskowego sequela (inne znamienne przykłady to choćby El Mariachi Roberta Rodrigeuza czy Martwe zło Sama Raimiego). Niestety wielu fanów późniejszych odsłon serii bywa zawiedziona o kameralnym i nieociosanym pierwowzorem. Przecież akcja nawet nie jest w nim osadzona w świecie po apokalipsie! Przyznam się, że sam kiedyś nie doceniałem jedynki i uznawałem ją za trochę nudnawą. Dopiero ponowny seans po latach pozwolił mi zrozumieć, w jak dużym tkwiłem błędzie. 

Właśnie ta surowość stanowi największą siłę filmu. Dostępna tylko debiutantom z mocno ograniczonym budżetem (przy Wojowniku szos Miller dysponował już dziesięć razy większą sumą) wymuszająca nadrabianie widowiskowości dzikością i szorstkością wizji. Doskonale widać to po scenach akcji, głównie pościgów. Szaleńcze gonitwy po prawie pustych i prostych drogach mają w sobie pierwotny pazur i zadziorność, przez co wciąż potrafią wywrzeć spore wrażenie. To jedyne elementy filmu, które wyglądają jak robota profesjonalnych filmowców. Kiedy aktorstwo i prowadzenie scen dramatycznych trąci pół amatorką (co ma swój niezaprzeczalny urok), to wszystkie segmenty drogowe zaskakują sprawnością techniczną, która przysłania ewidentne braki budżetowe.

Największe emocje wywołuje tu jednak świetnie uchwycony klimat świata na krok przed wpadnięciem w otchłań szaleństwa. Widać to nie tylko po członkach gangu pod dowództwem Toecuttera (cudowna rola), ale też kumplach z pracy głównego bohatera –członkowie patrolów to tacy sami wykolejeńcy tylko czekający na rozpad zastanego porządku. Przedstawiony zostaje nam moment graniczny, w którym cywilizacja zdaje się jeszcze funkcjonować, ale w powietrzu czuć, że wszystko zmierza ku katastrofie. Taka wizja powolnego upadku jest obecnie o wiele bliższa i niepokojąca niż nie wiadomo jak zaawansowane postapo. Innego końca świata raczej nie będzie. 

Obejrzenie Wojownika szos zaraz po jedynce jest zaskakującym doznaniem – przeskok jakościowy jest zdumiewający, a przecież premierę obu filmów dzielą zaledwie dwa lata. Wszystko wygląda po prostu lepiej – kostiumy, scenografia, jakość samych zdjęć, praca kamery, montaż. Ba, nawet Mel Gibson wyraźnie podszkolił się w aktorstwie (choć nadal jego głównym atutem pozostaje dzikość spojrzenia). Każdy element pozwala odczuć, że ktoś zobaczył w Millerze prawdziwego filmowca i postanowił dać mu pobawić się na trochę większą skalę (lecz nadal tycią w porównaniu do Na drodze gniewu).

Mad Max wojownik szos

Przy ponownym seansie moją uwagę przykuły najmocniej dwie kwestie. Pierwszą z nich jest łączenie pozornie niepasujących do siebie stylistyk. Często mamy do czynienia ze scenami absurdalnymi, jakby żywcem wyjętymi z pełnometrażowych filmów Monty Pythona. Koronnym przykładem jest tu moment, kiedy ludzie Lorda Hummungusa pierwszy raz podjeżdżają pod osadę. Ich wygląd i zachowanie (scena próby złapania bumerangu) to czysta groteska. Jednocześnie Wojownik szos jest wypełniony także brutalnym nihilizmem. Przecież w jednej z pierwszych scen Max jest świadkiem gwałtu, który kończy się morderstwem. Zresztą wszystkie przedstawienia śmierci są zaskakujące chłodne i surowe. To nadal bardzo pesymistyczna wizja, po prostu tym razem podana w atrakcyjnej oprawie. 

Mad Max Mel Gibson

Druga kwestia to to, jak dobrze scenariusz gra tu motywem wybrakowanych zasobów. Pokazuje to już sam początek filmu, w którym Max rozpaczliwie próbuje uratować benzynę z przeciekającego kanistra. Czysta, z naszej perspektywy niezrozumiała, desperacja. Niedługo potem jedzenie karmy dla psów z puszki. Kurde, przecież osią fabularną jest tu walka o jedną cysternę z paliwem. Widać to także po tym, jak wyjątkowym skarbem jest dla bohaterów broń palna. Jedna strzelba z kilkoma nabojami oraz rewolwer – nie jest to zbyt imponujący arsenał. Przecież jedna z najbardziej emocjonujących sekwencji dotyczy próby odzyskania jednego naboju do strzelby. To właśnie te drobne elementy pozwalają uświadomić widzowi, jak bardzo ograniczone są możliwości tego skrajnie nieprzyjaznego świata. 

Konwój 

Konwój Kris Kristofferson

Nie wierzę, że można obejrzeć ten film za dzieciaka i nie zapałać po tym chęcią zostania kierowcą ciężarówki. Sam przekroczyłem trzydziestkę, zdaje sobie sprawę jaka to ciężka i męcząca psychicznie praca, a w trakcie seansu poczułem ten tirowy magnetyzm. Może to kwestia nostalgii za autostopowymi czasami, kiedy osiemnastokołowce były jednym z najczęstszych środków transportu. Kto raz zasiadł w kabinie, ten wie, że świat wygląda z niej zupełnie inaczej. Ah, rozmarzyłem się, ale czas wrócić do samego filmu. 

Konwój 1977 Sam Peckinpah

Fabuła jest tu bardzo prosta – grupa kierowców ciężarówek wchodzi w konflikt zawziętym i złośliwym szeryfem Wallacem. Kiedy chcący na narodziny swojego dziecka, czarnoskóry Spider-Mike trafia do aresztu, jego znajomi po fachu tworzą tytułowy konwój, który szybko staje się krajową sensacją. Jego nieformalnym przywódcą jest grany przez Krisa Kristoffersona Martin “Rubber Duck” Penwald.  Nieskomplikowana opowieść naprawdę nie jest tu tak istotna – najlepiej symbolizuje to scena, w której zapytany o to, czy to jakiś rodzaj protestu i jaki jest jego cel Rubber Duck odpowiada  “Purpose of a convoy is keep moving”. I o to właśnie chodzi – konwój jest w ciągłym ruchu, przyłączają się do niego nowi kierowcy, a mieszkańcy okolicznych miasteczek zaczynają pomagać im w odciąganiu policyjnego pościgu. Nie ma konkretnego celu, jest tylko poczucie wolności i buntu przeciwko władzom, co zresztą było dość charakterystycznym motywem tego typu filmów wyprodukowanych w latach siedemdziesiątych, wystarczy wspomnieć choćby opisywane w tym przeglądzie Znikający punkt lub komediowego Mistrza kierownicy ucieka

Przyznam się, że ten film mógłby składać się tylko ze scen ukazujących jadące ciężarówki i Kristoffersona w podkoszulce (lub na gołej klacie) rozmawiającego z innym członkami konwoju poprzez CB-radio. Oglądanie olbrzymich, osiemnastokołowych pojazdów przemierzających bezkresne pustynie jest jak picie napoju z czystej amerykańskości, z czasów, kiedy ta była wciąż naprawdę seksi. No i nie zapominajmy o soundtracku – w końcu najpierw pojawiła się wydana w 1975 roku piosenka, która zainspirowała fabułę filmu.

To jeden z tych filmów, w których niepowtarzalna atmosfera przyćmiewa pewne ewidentne, zwłaszcza z perspektywy ponad 40 lat od premiery, wady. Gloryfikowane w nim ideały są już dawno przebrzmiałe, wzniosłość przekracza czasami granice śmieszności, a taki zachwyt nad  byciem macho już trochę nie przystoi. Zresztą film swego czasu, między innymi za to, został zjedzony przez amerykańską krytykę. Zarzucano mu, że promuje prostackie rozwiązania, które do niczego nie prowadzą. Jest w tym dużo racji, ale co zrobić, kiedy to wszystko prezentuje się tak, że po seansie trudno sobie wyobrazić coś bardziej kozackiego niż właśnie straceńcza przejażdżka taką bestią. 

Konwój okazał się najlepiej  zarabiającym filmem w dorobku Sama Peckinpaha, co musiało być dla niego niezłym ciosem, bo końcowy efekt nie miał zbyt wiele wspólnego z jego pierwotną wizją. Wizja to zresztą chyba zbyt duże słowo, bo wieść niesie, że na planie zdjęciowym panował kreatywny chaos. Reżyser zmagał się wtedy z mocno zaawansowanym uzależnieniem od alkoholu i narkotyków, zachęcał aktorów do improwizacji i zmiany dialogów (powodem było niezadowolenie ze scenariusza), a częsty brak dyspozycyjności sprawił, że sporo scen musiał wyreżyserować za niego James Coburn. Pierwsza wersja filmu pokazana wytwórni była ponoć monstrualna – miała ponoć 220 minut. Włodarze studia zatrudnili nowego montażystę, którego zadaniem było nadanie obrazowi lżejszego tonu i skrócenie go o połowę. 

Mistrz kierownicy ucieka


Do tego filmy chyba nie da się nie czuć sympatii, to świetne i nadal dające pełno frajdy kino rozrywkowe, ale mam też związku z nim pewną gorzką refleksję. To także pewien symbol tego, jak amerykańska popkultura potrafi przechwycić każdy motyw i w ciągu kilku lat przedstawić nam jego uprzyjemnioną, pozbawioną refleksji wersję. Na początku dekady Znikający punkt przedstawił szaleńczą jazdę pomiędzy stanami jako skazaną na porażkę próbę wyrwania się z objęć systemu, a sześć lat później Mistrz kierownicy ucieka używa jej do przedstawienia efektownych pościgów, charyzmatycznych bohaterów oraz nabijania się z nieogarniętych policjantów. Może to stwierdzenie na wyrost, ale obejrzenie tych dwóch filmów w dość krótkim okresie czasu sprawiło, że nie mogłem ich w ten sposób nie porównać.

Pozostawmy jednak smutne refleksje na boku i skupmy się na filmie, który sam w sobie stanowi ucieleśnienie bezkompromisowej zabawy, której nikt nawet nie starał się dać choć grama sensu. Ramy fabularne o nielegalnym przewozie piwa oczywiście pozwalają utrzymać historię w jakichkolwiek ryzach, ale wszyscy wiemy, co naprawdę się liczy – świetnie nakręcone samochodowe pościgi i kraksy, dość czerstwy humor, energiczny soundtrack oraz szyderczy uśmiech Burta Reynoldsa wyglądającego i zachowującego się tak, jakby był awatarem boga wyluzowanych południowców (albo zszedł właśnie z reklamy jakiegoś kasyna). To ten rodzaj kina, który świetnie sprawdza się podczas przeskakiwania kanałów np. po świątecznym obiedzie – nieważne na jaki fragment się trafi, to i tak od razu można się ponownie wciągnąć i mieć podobną radochę z oglądania tego wesołego bajzlu, próg wejścia właściwie nie istnieje.

To wszystko nie działałoby tak dobrze, gdyby nie bardzo solidnie, choć mocno archetypiczne, napisane i zagrane postaci. O przepełnionym charyzmą, na równi wkurzającym i uroczym, Bandycie w wykonaniu Burta Reynoldsa już wspomniałem – pasuje do tej roli tak, jakby całe jego drzewo genealogiczne prowadziło właśnie do tego momentu. Niezwykle naturalnie wypada też ekranowa chemia między nim, a graną przez Sally Field Carrie. Główna kobieca postać filmu to zresztą spore zaskoczenie – żadna z niej dama w opałach, której rola ogranicza się do ładnej buzi. Jak na standardy ówczesnego kina to bardzo silna i żywiołowa bohaterka, która nie daje sobie w kaszę dmuchać. Field i Reynolds stworzyli wyśmienity duet, ale i tak wszyscy wiemy, kto w tym filmie (właściwie w całej serii) najbardziej zapada w pamięć –Jackie Gleason jako nieugięty, wredny i lubujący się w zgryźliwych monologach szeryf Bufford T. Justice. Pozbawiony szacunku dla kogolwiek stróż prawa to zresztą jeden z lepiej sprawdzających się komediowych “czarnych charakterów”. Jednocześnie odpychający, ale w tej swojej obrzydliwości charyzmatyczny. Błaznowaty, ale jako jedyny posiadający tyle zawziętości, aby rzeczywiście stanowić zagrożenie dla głównych bohaterów. No i co najważniejsze – wypełniony pasją, bo w końcu pościgowi za Bandytą zdaje się być ukoronowaniem jego policyjnej kariery.

Over the top

Na koniec tego małego przeglądu zostawiłem sobie film, którego kuriozalność jest tak duża, że nie da się go nie kochać. To jedna z tych produkcji, których oglądanie jest jak wstrzykiwanie sobie pewnej odmiany filmowych ejtisów prosto do żył. Esencja okresu, w którym Sylvester Stallonne był jednym z najlepiej zarabiających aktorów, a widzowie wciąż łykali bez popity podnoszące na duchu historię o przegrańcach spełniających swoje marzenia. Film w pewnych kręgach kultowy i w pewien sposób dla historii kina zasłużony. W jaki niby sposób? W dość przewrotni – stał jedną z pierwszych finansowych klap, które doprowadziły do upadku produkcyjnego potworka w postaci wytwórni Cannon.

Jeśli ktoś nie kojarzy – to firma, która wyspecjalizowała się w zalewaniu rynku tanimi akcyjniakami klasy B. Wśród wypuszczonych przez nich cudów można wymienić serię Amerykański Ninja, Operacja Delta Force czy Zagubiony w akcji z Chuckiem Norrisem.  A to  i tak te bardziej znamienite przykłady (choć dla uczciwości trzeba nadmienić, że pod ich szyldem ukazał się też Uciekający pociąg). Strategia była prosta – filmy miały być tanie, robione szybko i bez zbytniego przejmowania się jakością. Jednak w drugiej połowie lat 80 włodarze studia postanowili sięgnąć także po prawdziwe superprodukcje. I jeśli da się jeszcze zrozumieć, że wydanie 17 milionów dolarów na czwartą (koszmarną) część Supermana mogło mieć jeszcze sens, to decyzja o finansowaniu omawianego filmu do dzisiaj budzi zdziwienie.  Jakim cudem ktoś mógł pomyśleć, że wydanie 25 milionów (w tym 11 dla samego Sly’a) na film o kierowcy ciężarówki, który bierze udział w mistrzostwach świata w siłowaniu się na rękę, to dobry pomysł?

Sly wciela się tu w Lincolna Hawke’a – kierowcę ciężarówki, który z powodu choroby swojej byłej żony musi zaopiekować się nastoletnim synem i przewieźć go do domu z terenu szkoły wojskowej. Dzieciak (strasznie wyniosły bubek) nie jest tym pomysłem zachwycony. W końcu nigdy wcześniej nie widział ojca (okazuje się, że winny jest zły dziadek-milioner), a tryb życia w trasie zupełnie nie pasuje do wpojonego mu zamiłowania do porządku i dyscypliny. Jak to w takich historiach bywa, dwa dni spędzone w kabinie ciężarówki z ojcem sprawią, że zaczyna rodzić się między nimi nić porozumienia. No i najważniejsze – Lincoln zmierza do Las Vegas, gdzie mają odbyć się mistrzostwa świata w siłowaniu się na rękę.

Over the Top Stallone

Brzmi koszmarnie i tandetnie? Nic w tym dziwnego, pod względem dramatycznym film stanowi nieznośnie przesłodzony koszmarek z tragicznymi dialogami i jeszcze gorszym aktorstwem. Jednak jest powód, dla którego warto się nim zainteresować. Chodzi oczywiście o same sceny wielkiego turnieju i pojedynki “na łapy”. Takiego natężenia testosteronu, wielkich krzyczących kolesi oraz napiętych muskułów nie spotyka się na co dzień. Bardzo podoba mi się to, jak wszyscy przeciwnicy Lincolna są przedstawienie jak absolutni villaini –tylko on jest tym szlachetnym zawodnikiem znikąd. I tak, ostatecznie wygrywa tu głównie za sprawą miłości i wiary we własne możliwości. Jak zwrócił uwagę jeden z czytelników, twórcy filmu przyłożyli się do tego, aby pojedynki były ukazane realistycznie – Sly był trenowany przez Johna Brzenka, który uznawany jest za najlepszego zawodnika w historii tego sportu (sam pojawia się jako jeden z przeciwników Lincolna).

Over the Top okazał się klapą zarówno komercyjną (z 25 wydanych milionów zwróciło się 16) oraz został wyśmiany przez krytykę. Jednak wciąż zajmuje dużo miejsca wśród polskich miłośników ery VHS i złotego okresu polsatcore. 

Post powstał w ramach współpracy promocyjnej z wydawnictwem Nowa Baśń.

Related post

WP-Backgrounds Lite by InoPlugs Web Design and Juwelier Schönmann 1010 Wien