Spowiedź śmierdzącego nerda

Poniższy tekst stanowi list miłosny do ogólnie pojętego nerdostwa. Mogę czasami pośmiać się z przeginających pasjonatów, ale nie da się ukryć, że sam do nich należę i jestem z tego powodu bardzo zadowolony.
W moich tekstach niejednokrotnie zdarzało mi się śmieszkować z najbardziej fanatycznych, zagubionych w swoich pasjach nerdów. Nie raz szydziłem z niezdrowych podniet i zapatrzenia się w obiekty swojego kultu. Jednak mam nadzieję, że nikt nigdy nie wysnuł wniosków o mojej pogardzie do zjawiska nerdowskiej kultury. Byłoby dość niefortunne stwierdzenie, bo sam jestem prawdopodobnie jednym z największych nerdów, jakich spotkaliście w życiu. I to od najwcześniejszych lat dzieciństwa, właściwie od kiedy pamiętam.
Jako osoba urodzona w 1989 roku i posiadająca dużo starszego brata miałem to szczęście, że amerykańska popkultura właściwie na mnie czekała. Jako nieumiejący jeszcze czytać bąbel przeglądałem w kółko komiksy TM-Semic i próbowałem grać na Gameboyu (zaleta pływającej na statkach ciotki). Potem były kreskówki, zabawki no i od pewnego momentu książki. Pamiętam, że pierwszą książką fantasy było coś pożyczonego od majstra remontującego nasz dom, kiedy miałem siedem lat (niestety tytuł zaginął gdzieś w niepamięci). Mógłbym wyliczyć kolejne etapy w nieskończoność, więc napiszę krótko – nerdem jestem całe życie i nie wyobrażam sobie, jakby ono wyglądało bez tych wszystkich elementów, które się na to składają.
Nie będę zbytnio rozpisywał się na temat samego obcowania z wytworami nerdowskiej kultury, bo wiadomo, że najważniejsza jest radość z poznawania nieskończonej ilości światów, pomysłów i takich tam pierdół. To w końcu podstawa. Jednak oprócz tego są przynajmniej dwa bardzo ważne elementy, dzięki którym popkultura (jak i w sumie każda inna pasja) zmienia życie jej miłośnika. Pierwszym z nich jest aspekt społeczny, co może brzmieć dziwnie w kontekście pasji, która wielu kojarzy się z siedzeniem w ciemnej piwnicy i odcięciu od normalnego świata. W moim przypadku nerdostwo było zawsze czynnikiem integracyjnym. Oczywiście najpierw byli koledzy z podstawówki, czyli z czasów, kiedy wystarczyło jarać się grami komputerowymi, aby być najlepszymi z przyjaciół. Potem dochodziły do między innymi rpgi, ale pierwszą nerdozą, która otworzyła mnie na szerszy świat było Magic: the gathering aka magiczne karteczki. Moja przygoda z tą karcianką zaczęła się w gimnazjum, wtedy też rozpoczęło się chodzenie do lokalnej gralni i jeżdżenie na turnieje. Co zaowocowało wieloma dziwnymi znajomościami, często z o wiele starszymi ludźmi. Trzy lata temu przeżyłem nawrót do społecznego grania w karcioszki i ponownie poznałem dzięki temu wiele osób, z którymi czasami wpadam po prostu pogadać. Choć pod względem integracyjnym nic nie przebije wyjazdów na konwenty i festiwale. Wiadomo, że wspólne hobby nie czyni z nas od razu przyjaciół, ale wciąż bardzo pomaga w wystartowaniu nowej znajomości. Zwłaszcza w połączeniu z alkoholem, który na takich spędach leje się często strumieniami. Można stwierdzić, że ma się wtedy dwa wspólne punkty oparcia. Spokojnie mogę powiedzieć, że dzięki nerdowskim zajawką poznałem kilkaset nowych osób. A to chyba już sporo.
Drugą istotną dla mnie kwestią jest to, że dzięki wewnętrznej nerdozie zawsze mam na co czekać. Popkultura jest w końcu tak skonstruowana, że nie ma momentu, aby coś nie było zapowiedziane. Nowy sezon serialu, gra, film, komiks czy tam cokolwiek innego – zawsze coś jawi się na horyzoncie. Z jednej strony można uznać to za pewien marketingowy koszmar, który łapie nas wszystkich w konsumpcyjną pułapkę, ale osobiście nie mam z tym żadnego problemu. Cudownie jest widzieć i uczestniczyć w tym, jak rozwija się ulubione hobby, a oczekiwanie na kolejny przełom jest prawie tak przyjemne, jak jego doświadczenie. Często zdarza mi się niezdrowo podniecać zapowiedziami (to już od najmłodszych lat), ale jednocześnie mało co ożywia mnie tak, jak to niecierpliwe oczekiwanie. Jeśli miałbym wybrać jeden element z przysłowiowego wewnętrznego dziecka (koszmarnie wyświechtany zwrot), to wybrałbym w sobie właśnie tę wieczne ożywienie związane z czekaniem na coś fajnego.
Piszę to wszystko dlatego, że za chwilę wybieram się na przedpremierowy pokaz “Avengers: Infinity War” i najzwyczajniej na świecie jestem podekscytowany. Broniłem się rękami i nogami twierdząc, że jakikolwiek hype tym razem się mnie nie będzie imał. Mówiłem o tym, że jestem już znużony i to wszystko wcale mnie kręci. Jednak kilka dni temu coś we mnie pękło i poddałem się ogólnemu entuzjazmowi. Teraz jestem nakręcony i odliczam godziny do wizyty w kinie. I mam nadzieję, że to niepowtarzalne uczucie będzie mi towarzyszyło jeszcze wielokrotnie. I choćby dlatego warto być śmierdzącym nerdem.