Stranger Things 3 – błogosławiony brak konsekwencji

Stranger Things powróciło i ponownie wywołało furorę wśród milionów widzów. Trzeci sezon zbiera o wiele lepsze recenzje od swojego poprzednika. Wynika to z faktu, że twórcy postanowili trochę nas oszukać i nie do końca przejmować się tym, co zmajstrowali w sezonie drugim.
Tekst zawiera spoilery z trzeciego sezonu. Zostaliście ostrzeżeni.
Na samym początku rozwieje wszelkie wątpliwości – ten tekst przeznaczony jest dla ludzi, którzy wpadli w sidła zastawione przez braci Duffer i dali się oczarować ich nostalgicznemu listowi miłosnemu do popkultury lat osiemdziesiątych. Bo Stranger Things to jeden z tych tytułów, które najpierw atakują emocjonalną stronę widzów. Jeśli ktoś od samego początku kupuje specyficzną konwencję serialu, to wszystkie argumenty przeciwko produkcji Netflixa odchodzą na drugi tor. Sam po części należę do tej grupy, choć posiadam świadomość, że nie jest to pozycja pozbawiona wad, co szczególnie widać było w drugim sezonie, kiedy ten cały czar nie działał już tak mocno, jak za pierwszym razem. Krótko: czuć było, że fabularnie mamy do czynienia z lekkim ciągnięciem gluta. Jednak okazało się też, że ważniejsze pozostają tu klimat, humor oraz relacje pomiędzy poszczególnymi bohaterami. I wydaje mi się, że przy trzeciej serii twórcy serialu przestali udawać, że w tym wszystkim może chodzić o coś innego.
Stranger Things 3 zapomina o wielu wątkach
Trzeci sezon Stranger Things to rzadki przykład na to, że brak konsekwencji w kontynuowaniu wątków może wyjść serialowi na dobre. Widać, że twórcy serialu dokładnie wsłuchali się w opinie fanów i stwierdzili, że niektóre elementy drugiego sezonu po prostu nie wypaliły. Chodzi przede wszystkim o próby eskalacji i rozwoju mitologii uniwersum tej serii, co ujawniało się głównie w wątku podróży Jedenastki do wielkiego miasta i ujawnieniu prawdy o istnieniu innych dzieciaków obdarzonych nadnaturalnymi umiejętnościami. Cały ten wątek został wywalony do śmietnika, a wszyscy bohaterowie zachowują się, jakby nigdy nie miał miejsca. Co zresztą mnie cieszy, bo zupełnie nie pasował do klimatu całej historii, jednak jej siła tkwi między innymi w specyficznej kameralności, a rozszerzenie uniwersum tylko jej szkodzi. To jest głównie opowieść o małym miasteczku i relacjach jego społeczności, bez tego straciłaby dużą część swojego uroku. Tym razem postanowiono na dość ryzykowna w przypadku rozwijającej się serii zabieg deeskalacji i zamknięcia większości akcji w granicach Hawkins (z lekkimi wypadami na obrzeża). Można niby stwierdzić, że obecność złych Rosjan zaprzecza temu stwierdzeniu, ale oni też tak naprawdę są tylko kolejnym sekretem ukrywanym w małym miasteczku.
Bardzo trafioną decyzją okazało się podzielenie całego sezonu na kilka oddzielnych wątków, które przecinają się w zaledwie paru momentach, choć razem składają się na wspólną całość. Klucz doboru wydaje się dość prosty – bohaterowie zostali posortowani w grupy, z których można wykrzesać najwięcej ekranowej chemii. Postawiono na sprawdzone zestawy, które urozmaicono wpływem świeżej krwi. Tak więc Hopper i Joyce dostają Murraya i Aleksieja, w nastoletnim trzonie więcej do powiedzenia ma Max, a bromance Steve-Dustin zostaje wzbogacony o Robin (najlepsza nowa postać) oraz mała siostrę Lucasa. Możliwe, że dlatego najsłabiej wypada duet Nancy i Jonathana, ta relacja wydaje się skostniała od samego początku. Takie podejście do podzielenia serialu na cztery małe spinoffy sprawdza się znakomicie, wątki zmieniają się regularnie, a żaden z nich nie wydaje się zbyt przeciągnięty. Dodatkowo, przy takim rozłożeniu ciężaru, każdy znajdzie sobie swoją ulubioną grupę (team Dustin) i będzie w stanie przeżyć oglądaniu mniej ciekawego dla siebie wątku (dla mnie to była historia pracy Nancy i Jonathana).
STRANGER THINGS 3 TO WIĘCEJ KOMEDII
Najbardziej kontrowersyjną zmianą wydaje się przełożenie ciężaru opowieści na część komediową. O ile wcześniejsze dwa sezony swoim klimatem krążyły wokół horroru z dużą dawką komedii, to tym razem sprawa ma się odwrotnie. W końcu dwa z czterech (a w sumie to trzech) głównych wątków opierają się na wyśmiewaniu produkcji z lat osiemdziesiątych. Zarówno infiltracja radzieckiej (Czerwony świt) bazy oraz śledztwo Joyce i Hoppera (stylówa na Magnum P.I) są nastawione na parodiowanie znanych motywów. Trudno zresztą mówić o powadze sytuacji, skoro głównym zagrożeniem są tutaj źli Rosjanie mający swoją tajną bazę. Tutaj nawet nikt nie stara się tego ukryć. Mi to przypadło do gustu, bo dzięki temu mogłem zobaczyć radzieckiego Terminatora oraz Aleksieja. Natomiast wątek Łupieżcy Umysłów też poszedł tym razem w trochę inne klimaty. Ten cały body horror i gore to bardzo fajny ukłon w stronę takich filmów jak Coś czy twory Cronenberga. Jednak to też rodzaj grozy bardziej kojarzony z filmami klasy b niż poważnymi strachami. Dla mnie stanowiło to fajną zmianę konwencji, ale w pełni mogę zrozumieć ludzi, którzy poczuli się trochę oszukani przez twórców.
Stranger Things 3 jest przede wszystkim tworem przyjemnym, przy którym czas płynie niezauważalnie, a odcinki kończą się bardzo szybko. To amerykańska homogenizacji popkultury w stanie czystym, tym razem podana przez naprawdę wprawnych twórców. W pewien sposób wpisuje się to w stylistykę beztroskiego kina nowej przygody z lat osiemdziesiątych. Nikt nie sili się tutaj na przemycanie ambitnych treści lub nie wiadomo jakie zabiegi artystyczne. To czysta rozrywka mająca na celu przyniesienie widzom radości oraz kilku wzruszeń. Dla wielu widzów może okazać się, że to za mało, zwłaszcza jeśli magia nostalgii przestała już na nich działać. Ale może warto zwrócić uwagę, że w historii Hawkins zawsze chodziło po prostu o gatunkową zabawę? Choć sam przyznam, że formuła staje się już wyczerpana i niekoniecznie czuję potrzebę powstawania czwartego sezonu. Jednak wyniki oglądalności jasno sugerują, że kontynuacja na pewno nastąpi.