Stranger Things sezon czwarty, czyli znowu mnie mają.

Stranger Things ponownie udowodniło, że jestem bezbronny wobec jego uroku. Zapraszam na garść luźnych przemyśleń na temat nowej odsłony tego serialowego fenomenu.
UWAGA. TEKST ZAWIERA POKAŹNĄ DAWKĘ SPOILERÓW
Kiedy myślałem, że już się uwolniłem, oni znowu wciągnęli mnie do środka – tak najkrócej mógłbym opisać swoją relację z czwartym sezonem Stranger Things. Jeszcze chwilę przed premierą byłem przekonany o swojej odporności na czar tego serialu. Owszem, obejrzałem poprzednie trzy sezony (choć o drugim wciąż nie mam najlepsze zdania) z wypiekami na twarzy (o czym pisałem np. tu), ale trzy lata przerwy zrobiły swoje i więź osłabła. Nie oglądałem trailerów, zdjęcia omijałem wzrokiem, a wszelkie informacje o fabule nie wzbudzały we mnie żadnych emocji. A kiedy wyszło na jaw, że niektóre odcinki będą miału długość pełnometrażowych filmów, powiedziałem sobie “tym razem daję sobie spokój”. Oj słodka naiwności.

Złamałem się już dzień po premierze. Spędzałem weekend u rodziców na wsi i w sobotnie wieczór stwierdziłem, że z ciekawości odpalę sobie kilkanaście minut jednego odcinka. I wsio, naprawdę nie miałem zamiaru brnąć w to dalej. Jak się łatwo domyślić, ten seans odrobinę się przedłużył i po godzinie musiałem ze sobą walczyć, aby pójść spać zamiast wciągnąć się jeszcze bardziej. Znowu wsiąkłem i pomimo narzekania na długość, siedem odcinków składających się na pierwszą część tego sezonu pękło w niecały tydzień. Pomimo moich licznych zastrzeżeń magia dzieciaków na rowerach ponownie zadziałała.

Zanim zagłębie się w opisywanie wrażeń z tego sezonu, to chciałbym popisać przez chwilę o samym fenomenie Stranger Things, którego moc została ponownie potwierdzona Naczytałem się trochę krytycznych uwag, kiedy napisałem to na fejsie, ale powtórzę to jeszcze raz – uważam, że to najmocniejsza marka wśród wciąż nadawanych seriali. Zaryzykowałbym wręcz stwierdzenie, że to jedyna serialowa produkcja potrafiąca, w dobie dzisiejszego zalewu treści produkowanych przez platformy streamingowe, tak mocno skupić wokół siebie więk szość uwagi widzów. Owszem, zdarzają się tytuły mające równie fenomenalną moc oddziaływania, ale to często albo jednorazowe (jak Squid Games) lub mocniej polaryzujące widownie (jak Euforia) przypadki. Natomiast w przypadku historii o mieszkańcach Hawkings bracia Duffer robią to skutecznie już od sześciu lat. To edna z nieliczny produkcji, które w ciągu ostatniej dekady wpłynęły na popkulturę bez wcześniejszego wsparcia solidnej marki (jak chociażby filmy Marvela czy Gra o tron). Pięknym dowodem na moc serialu jest tu choćby absurdalna popularność, jaką w swoim drugim życiu zdobyło Running Up That Hill Kate Bush. (piosenkarka w ciągu ostatniego miesiąca zarobiła dzięki temu 2,3 mln dolarów na odtworzenia w serwisach streamingowych).

Czuję, że może mi zostać przypięta łatka ultrasa, więc spieszę z wytłumaczeniem. W mojej wypowiedzi nie chodzi o to, że uważam Stranger Things za najlepszy serial w historii, bo produkcji równie znakomitych (choć często z innej bajki), jest obecnie od groma. Jednak to właśnie najlepiej radzi sobie jako produkt, który ma się spodobać jak najszerszemu gronu odbiorców. I nie piszę tego w negatywnym kontekście, bo w końcu nie ma nic złego w dobrze zrealizowanej rozrywce, której celem jest spodobanie się widzom. W sieciowych dyskusjach przeciwny serii pomstują, że jej sukces oparty jest tylko i wyłącznie za nostalgią do lat dziewięćdziesiątych, na niczym więcej. Oczywiście, trudno kłócić się z dużym wpływem sentymentów, ale one same by nie wystarczyły. Cały szkopuł w tym, jak to wszystko zostało podane, a pod względem produkcyjnym jest to serial wręcz absurdalnie dobrze przemyślany. To jeden z nielicznych przypadków, w których większość decyzji okazała się strzałem w dziesiątkę. Trzeba wziąć pod uwagę choćby sam genialny casting (od znalezienia świetnych dzieciaków po pomysł, aby wyciągnąć z aktorskiego zapomnienia Winonę Ryder), po świetnie odwzorujący najlepsze wzory kina nowej przygody scenariusz, aż po samych bohaterów, bo to oni są tu najważniejsi Nostalgia mogła starczyć na jeden, góra dwa sezony, ale to właśnie charakterystyczne, trudne do zapomnienia postaci są według mnie kluczowe. Jak już raz się ich polubiło to trudno było im dalej nie kibicować. Zapytajcie oglądających znajomych o to, jak przebiegała fabuła pierwszych trzech sezonów. Prawdopodobnie będą mieli z tym kłopot. A potem poruszcie temat ulubionych bohaterów, prawdopodobnie efekt będzie zupełnie inny.

Wróćmy jednak do sezonu czwartego, którego finał został nam udostępniony w poprzedni piątek. Gdy spojrzę na niego jako całość, to pierwszą reakcją jest podziw dla olbrzymiej ambicji stojącej za tym gargantuicznym tworem. Całość trwa trzynaście godzin, czyli prawie tyle, co sezon pierwszy i drugi razem wzięte. Finałowy odcinek zalicza się do jednego z najdłuższych w historii (2,5 godziny trwał też finałowy odcinek M.A.S.H). Ten ogrom pozwala jednocześnie na stworzenie wyjątkowo epickiej historii, ale w niektórych momentach czuć, że fabuła sama się trochę pod nim ugina. Przez większość czasu śledzimy tak naprawdę cztery różne historie, a ich ostateczne połączenie w niektórych momentach wydaje się przynajmniej lekko naciągane.

Stranger Things doszło do interesującego momentu, w którym nostalgia za ejtisami może być mniejsza niż tęsknota za tym serialem samym sobie. Setting settingiem, ale w trakcie seansu cieszyłem się z zobaczenia bohaterów, których już doskonale znam. Z ponownego spotkania przemądrzałego Dastina, głupkowatego ale poczciwego Steve’a czy wiecznie nadpobudliwej Joyce. To już czas, w którym produkcja może stać się jeszcze bardziej autotematyczna i tym bawić widzów. Czyżbym zachwalał kolejny poziom popkulturowego recyklingu? Możliwe, ale co zrobić, jeśli to naprawdę sprawiło mi aż tyle radochy? Twórcy doskonale rozumieją ten mechanizm i ze znanych postaci wyciągają jeszcze więcej tego, za co je polubiliśmy, a nowe tworzone są tak, aby jeszcze mocniej rozszerzyć ich zakres. Jednak tym razem udało się to tylko połowicznie. Może to trochę niekonsekwentne, ale idąc wbrew pozytywnemu wydźwiękowi tego akapitu, kilka następnych poświęcę narzekaniu.

To właśnie z częścią starych członków drużyny mam tym razem największy problem. Zwłaszcza z “podstawowym” trio składającym się z Mike’a, Lucasa i Willa (Dastin dalej jest debeściak), którzy sprawdzali się jako geekowate dzieciaki, ale jako przeżywające kryzys dorastania nastolatki są pozbawieni cienia swojej dawnej charyzmy. Wychodzi na wierzch także to, jaką loterią jest stawianie na dziecięcych aktorów – niestety cała trójka w “dorosłej” wersji okazuje się zgrają drewniaków. To wszystko dałoby się jeszcze przeżyć, jeśli twórcy mieliby chociaż pomysł, jak ich dobrze wykorzystać w tej historii, ale tak się nie stało. Najbliżej sukcesu było w przypadku Lucasa –j ego odejście w stronę “popularnych dzieciaków” na początku działało całkiem całkiem, ale w momencie powrotu na właściwą stronę staje się zupełnie pozbawiony wyrazu, a jego romantyczny wątek z Max jest boleśnie wręcz wymuszony. Tak samo jak próba wmówienia widzom, że siłą Mike’a jest bycie prawdziwym sercem całej ekipy, choć obecnie wszyscy mają na niego raczej zdrowo wylane. Poza Willem, którego mocno sugerowany homoseksualizm i miłość wobec Mike’a jest pomysłem interesującym, ale jakoś trudno mi się nie krzywić, kiedy ktoś uznaje bycie gejem za główną cechę bohatera.

Nie jestem też wielkim entuzjastą tego, co wydarzyło się z Jedenastką. Jednym z najfajniejszych motywów całego Stranger Things była jej powolna i naznaczona trudnościami przemiana z chodzącej broni w dziewczynę próbującą żyć zwykłym życiem. Ten sezon rozpoczyna się zresztą pod tym względem bardzo dobrze – obserwowanie gnębionej, nie potrafiącej radzić sobie w brutalnym szkolnym świecie Nastki jest bolesne, ale też pozwalające zrozumieć wyzwanie, przed jakim ta stoi. Problem w tym, że kiedy tylko rozpoczyna się wątek jej powrotu do korzeni i zmierzenia się ze swoją przeszłością, ta cała nadbudowa znika, dziewczyna znowu wchodzi w tryb super, a cały jej rozwój wydaje się cofać. Możliwe że za tym wrażeniew stoi niezbyt rozwijająca się w tej roli Millie Bobby Brown, która raz za razem raczy nas tymi samymi zagrywkami. Swoje narzekania na powracające postaci chciałbym skończyć na Robin, z którą pomiędzy sezonami stało się coś bardzo dziwnego. Jeśli pamięć mnie nie myli, to ostatnim razem była ona bardziej wyważona, owszem miała w sobie odpowiednią dawkę dziwakowatości, ale równoważył ją pewien konkret i siła charakteru. Zaś obecnie każda jej cecha wydaje się podkręcona dwukrotnie, przez co czasami zmienia się w parodię osoby nieneurotypowej.

Mógłbym się jeszcze przyczepić do nieakiego Johnatana, trochę zbyt przypałowego (ale to postać komiczna, niech mu będzie) Argyle’a, ale oni aż tak mi nie przeszkadzali. Czas więc na trochę pochwał. Wspominałem już o tym, że Dastin jako jedyny z “bazowego zestawu” wciąż daje radę. W jego przypadku siłą wydaje się to, że scenarzyści nie musieli zbytnio się starać, aby wymyślić go na nowo, dać mu jakąś szczególnie mocną zmianę charakteru, bo właśnie ta niezmienność jest w nim najlepsza (trzeba wtórować Eddiemu “nigdy się nie zmieniaj). Szczególnie że nie wynika ona z scenariopisarskiego lenistwa, tylko konsekwentnego prowadzenia od samego początku. Jeśli natomiast chodzi o postaci, które przeszły prawdziwą przemianę, to tym razem pierwszeństwo należy oddać Max. W tym sezonie to bohaterka zdająca się wyrastać poza bezpieczne ramy krainy, gdzie nawet ciągły kontakt z mrokiem i śmiercią nie ma aż tak dużego wpływu na protagonistów (spływa to po nich jak wyleczony kac). Max jest straumatyzowana, nie potrafi wrócić do normalnego życia, trawią ją depresja i ataki paniki, ale przede wszystkim potworna samotność. Nie ma dokąd uciec zarówno przed wspomnieniami, jak i dławiącym poczuciem winy. Wydaje się doroślejsza i dojrzalsza niż ktokolwiek z obsady. Nawet opowiadający o swojej klątwie Hopper nie zbliża się poziomem do tego bólu. Do tego jej problemy psychiczne są bardzo sprawnie (i według mnie ze smakiem) wykorzystane jako siła napędzająca wątek z Vecną.

Pisząc o bohaterach, nie da się oczywiście pominąć największej sensacji nowych odcinków, czyli, zjawiskowo zagranego przez Josepha Quinna, Eddiego Munsona. Według mnie brudasowy koleżka sprawdza się świetnie dlatego, że twórcom udało się stworzyć połączenie symbolu ucieleśniającego kolejny popkulturowy, bardzo ejtisowy wzorzec z prawdziwą, mającą do przejścia swoją drogę postacią. W przeciwieństwie do Argyle’a, jest czymś więcej niż tylko zbiorem cech idealnego przedstawiciela pewnej popkultury (to wychodzi mu tak dobrze, że mógłby uchodzić za syna Dio). Pod tą teatralno-metalową otoczkę kryje się strach i wstyd sprawiające, że jego finałowe poświęcenie (choć według mnie trochę kierowane tym, że wypadałoby, aby ktoś jednak zginął) jest takie emocjonujące. Eddie ma w sobie wszystko to, co czynie Stranger Things tak angażującym serialem.

Od samej premiery tego sezonu dużo pisze się i mówi na temat jego brutalności, zwłaszcza o tym, że “to już nie jest serial dla dzieci”. Z jednej strony trochę mnie dziwi to nagłe zdziwienie przemocą (przypominam, że w poprzednim sezonie widzieliśmy chociażby groteskową śmierć Billy’ego), a z drugiej nie sposób zgodzić się z tym, że tym razem jednak jest trochę mroczniej. Wydaje mi się, że największy wpływ na tę opinie ma, bardzo pomysłowy, makabryczny sposób uśmiercania swoich ofiar przez Vecnę. Trzeba przyznać, że tej wizji bliżej jest takim filmom jak Carrie lub Coś niż typowym przyjemniaczkom spod znaku kina nowej przygody. Podobnie można stwierdzić o nietoperzach wygryzających mięso, pozbawionym oczu szaleńcu czy masakrze dokonanej na laboratoryjnych towarzyszach jedenastki. To wszystko zwiększa poziom brutalności, ale wciąż związane jest ze strefą fantasy-gore, tak przerysowaną, że trudną do odbierania na poważnie. Dla mnie o wiele bardziej szokujące okazały się sceny przedstawiające znęcanie się nad uwięzionym Hopperem. Jak chociażby ta z duszeniem za pomocą maski gazowej, to już można zaliczyć do ukazywania czystego okrucieństwa (pomijając już mało smaczny wątek z kręceniem ich w miejsc prawdziwej kaźni).

Wątek dzielnego szeryfa zamkniętego przez niegodziwych sowietów jest swoją drogą najlepszym przykładem, dlaczego jestem wobec tego serialu zupełnie bezsilny. W tym miejscu muszę zaznaczyć, że David Harbour w tej wersji jest absolutnie hot i wyznacza nowe wzorce męskiego piękna. Jakby spojrzeć z boku, to cały historia odsiadki Hoppera i prób jego odbicia przez Joyce i Murraya (kolejny nadspodziewanie udany team-up) jest chyba najbardziej niedorzeczny, rozciągnięty i najmniej wpływający na fabularny ogół ze wszystkich, które możemy obserwować w tym sezonie. Jednocześnie jest tak klimatyczny, napełniony kozackimi motywami (scena, w której Hopper zdobywa flaszkę i zapalniczkę to ultimate badass moment) i charyzmatycznymi postaciami (zarówno Enzo i Jurij są co prawda maksymalnie przerysowani, ale trudno ich nie zapamiętać). Chciałbym włączyć większe narzekactwo, ale po prostu miałem za dużo dobrej zabawy, aby zrobić to szczerze.

Tu leży cały mój “problem” z tym sezonem – nawet jeśli duża część wątków mnie przynudzała (cała retrospekcja z Jedenastką w szpitalu, krucjata sportowców i kilka innych) to zaraz potem pojawiały się te, które wciągały mnie na tyle mocno (śledztwo w poszukiwaniu Vecny, fragmenty na Sybirze), że szybko o nich zapominałem. Muszę też przyznać, że o wiele bardziej bawiła mnie sama podróż (zwłaszcza przed wielkim twistem z końcówki siódmego odcinka), w czasie której bohaterowie mają czas na siebie niż wielkie rozwiązanie i dramatyczna końcówka. Dochodzenie do końca było czystą zabawą, ale kumulacja miała w sobie już za dużo próby wmówienia, że oglądam coś o wiele poważniejszego i znaczącego niż jest naprawdę. Wynika to pewnie z zawodu wynikającego, że ostatecznie ponownie wszystko rozwiązało się za sprawą mocy przyjaźni i miłości. O wiele więcej frajdy dał mi jednak Eddie grający “Master of Puppets” na dachu w Upside Down, bo w takich scenach czuję radość z braku kreatywnych ograniczeń.
Nie będę ukrywał, że chciałbym, aby ten sezon był już ostatnim, bo zakończenie miało już sporo oznak standardowego męczenia buły. Po tak wielkim rozproszeniu wątków i ponownym zjednoczeniu trudno mi sobie wyobrazić, że coś takiego może udać się ponownie. Jednak tym razem trudno mi już oszukiwać samego siebie – jak przyjdzie co do czego to i prawie na pewno ponownie wsiądę do tej kolejki, a jak ruszy to zapomnę o swoim malkontenctwie i będę się po prostu z jazdy.