“Sukcesja”, czyli kaprysy współczesnych bogów.

“Sukcesja” to serial, którego naturę bardzo trudno uchwycić, bo ta zmienia się nieustannie i płynnie. Co świetnie pasuje do historii o świecie, w którym nie obowiązują żadne zasady znane zwykłym śmiertelnikom.
Sukcesja zasłużenie zdobywa coraz szersze grono fanów, ale jest to proces raczej powolny. Z pewnością nie można mówić tu o fali popularności wznoszącej się już od pierwszego odcinka, w tym wypadku chyba nie wystarczył nawet cały sezon. Wydaje mi się, że dopiero w trakcie trwania drugiego sezonu serial o rodzinie Roy zaczął zajmować należne sobie miejsce w świadomości masowego odbiorcy. To jedna z tych produkcji, do której widzów trzeba przekonać, zapewnić ich wielokrotnie, że naprawdę warto dać jej szansę. O Sukcesji pisze się i mówi całkiem sporo, ale nadal trudno jest zachęcić nowych oglądających. Może wynikać to z faktu, że opisy pojawiające się przy próbach promocji tego serialu zazwyczaj wcale nie są aż tak zachęcające, do tego nie pozwalają w pełni zrozumieć, w czym tkwi jego prawdziwa siła. Najczęściej mamy do czynienia z gładkim zdaniem w stylu “Sukcesja to wręcz szekspirowska opowieść o walce o władzę w rodzinie medialnego magnata”. No brzmi to nawet fajnie i idealnie oddaje charakter serialu, ale po głębszym zastanowieniu łatwo dojść do wniosku, że nie ma w tym opisie niczego, co brzmiałoby naprawdę kusząco.

Sęk w tym, że każdy z poruszanych elementów widzieliśmy już w tysiącach odsłon. Walka o władzę? O tym jest co drugi serial. Rodzina amerykańskich potentatów? Przecież już na starcie lat dziewięćdziesiątych połowa Polski śledziła Dynastię, więc ten temat jest wpisany w nasze telewizyjne DNA, a dzięki sytuacji politycznej w USA stał się właściwie codziennością. Machlojki i grzeszki tradycyjnych mediów, zwłaszcza tych opartych na przekazywaniu wiadomości? No to już samo HBO możemy obejrzeć Newsroom lub opowiadające historię Rogera Ailesa i Fox News Na cały głos. Walka o sprawiedliwą karę dla pozwalającego sobie na za dużo miliardera? Znowu HBO samo proponuje sobie konkurencję w postaci Billions. A chętnie używane (także przeze mnie) określenie “szekspirowski” to takie słowo-wytrych, które może znaczy wszystko i nic naraz. Do tego dochodzi fakt, że to serial oparty właściwie na samych dialogach, to one pchają całą akcję do przodu, reszta akcji stanowi tylko tło do wiecznie prowadzonych konwersacji. Rewelacyjnie napisanych, wyjątkowo ciętych i świetnie zagranych, ale argument jakościowy też nie jest wystarczający, bo współczesna telewizja w końcu w dużej mierze językiem stoi. Co gorsza, Sukcesja jest serialem, który rozkręca się dość powoli, pierwsze dwa-trzy odcinki są wręcz nudne. Owszem, jest w tym coś intrygującego od samego początku, ale to ten typ opowieści, która spokojnie rozkłada pionki na szachownicy, nie przejmując się, aby od razu usidlić widza.
Sukcesja to serial bardzo nieoczywisty

Tak sobie patrzę na to, co napisałem w dwóch poprzednich paragrafach i dochodzę do wniosku, że można odnieść wrażenie, jakbym wcale nie uważał Sukcesji za serial, który rzeczywiście zasługuje na swoje uznanie. A jest wręcz przeciwnie, to obecnie jedna z moich ulubionych produkcji, która zdaje się robić lepsza z każdym odcinkiem. Jednak sporo zastanawiałem się, czytałem opinii innych i poszukiwałem tego, co czyni ją naprawdę wyjątkową. Co jest tym magicznym “czymś” sprawiającym, że Sukcesja odróżnia się od wielu innych seriali poruszających podobną tematykę. Nie było to łatwe zadanie, ale ostatecznie skłaniam się ku opinii, że tym składnikiem jest niemożność uchwycenia prawdziwej natury tej produkcji. Wiem, że brzmi to dziwnie, ale oglądając Sukcesji nie możemy być do końca pewni, w jakie emocjonalne rejony zawędrujemy. To bardzo zwodniczy serial, które co chwilę zmienia swój charakter, podcinając widzom stały grunt. Co zresztą doskonale współgra z opowiadaną w nim historią.
Najlepiej widać to na przykładzie bohaterów, których w teorii powinniśmy szczerze nienawidzić i najzwyczajniej na świecie nimi gardzić, ale zamiast tego zaczynamy się z nimi emocjonalnie wiązać. Kilka razy spotkałem się z opinią, że to Sukcesja to taka Gra o tron, w której wszyscy są Lannisterami. I jest w tym sporo prawdy, bo niełatwo znaleźć jest serial, gdzie właściwie wszystkie postaci są tak antypatyczne, śliskie i pałające obsesją władzy. Może pokrótce przedstawię członków klanu Royów władającego olbrzymią korporacją Waystar Royco, w skład której wchodzą stacje telewizyjne, parki rozrywki oraz statki wycieczkowe. Na tronie tego królestwa zasiada od lat Logan Roy – przedstawiciel starej, neoliberalnej szkoły “od pucybuta od milionera”, który zbudował swoje imperium od zera, po drodze trzymając się zasady, że cel uświęca środki. Dobiegający osiemdziesiątki miliarder niszczy każdego kto stanie na jego drodze i nie potrafi znieść jakiegokolwiek sprzeciwu. Już dawno zatracił swoją dawną spostrzegawczość i odnajduje się we współczesnym rynku, ale nadal pozostaje wytrawnym politycznym graczem, którego pozycja wydaje się niemożliwa do ruszenia. W pierwszym odcinku serialu doznaje udaru, który dla jego bliskich staje się sygnałem mówiącym, że nadszedł czas, aby obalić chwiejącego się na własnych nogach tytana. Problem w tym, że jego potomkowie wcale nie ustępują mu w perfidii i braku poszanowania dla jakichkolwiek zasad.

Z początku najważniejszym kandydatem na nowego władcę wydaje się Kendall. Drugi w kolejności (o pierwszym wspomnimy później, bo nikt nie traktuje go poważnie) syn Roya jest całkowicie oddany firmie i jako jedyny wśród swojego rodzeństwa tak naprawdę rozumie zasady jej funkcjonowania. To stereotypowy biały kołnierzyk, który na ołtarzu swojej pracy poświęcił wszystko inne, wraz z własną rodziną, po drodze uzależniając się od wszelkich możliwych używek. Nie jest w stanie znieść tego, że jego ojciec od dawna prowadzi firmę ku upadkowi, a on sam jest kompletnie uzależniony od jego decyzji. Zupełnie inaczej sytuacja ma się z jedyną córką Roya, czyli Shiv, która pozornie żyje z boku rodzinnej firmy, swoje ambicje spełniając w roli cynicznej politycznej lobbystki. Jednak kiedy pojawia się przed nią wizja tego, że władza może przejść w ręce kogoś innego, zaczyna się upominać o swoje. Do pakietu z Shiv dochodzi także jej partner Tom, pozbawiony własnego charakteru, kochający prestiż i pieniądze oportunista, który żyje w ciągłym strachu przed utratą swojej pozycji zapewnianej przez kierownicze stanowisko w jednym z oddziałów korporacji.

Kolejnym pretendentem do rodzinnego tronu jest najmłodszy i najbardziej wykręcony z całego rodzeństwa Roman – cyniczny lekkoduch z gatunku tych, którzy swoją bezczelność i brak szacunku wobec innych biorą za ujmującą szczerość. Pozornie wyśmiewa i gardzi całą otoczką, która jest stworzona wokół firmy, ale tak naprawdę pragnie władzy tak samo jak pozostali, pomimo tego, że nie posiada żadnych prawdziwych kompetencji (za może pochwalić się imponującą gamą zaburzeń). Nie należy zapominać też Connorze – wspomnianym wcześniej najstarszym, pochodzącym z pierwszego małżeństwa, synu Logana , wyznawcy wolnego rynku i płytko pojmowanego libertarianizmu, żyjącego na swojej farmie, którą utrzymuje dzięki dostępie do rodzinnej fortuny. Możliwe, że byłby najmniej szanowanym przez innych członkiem rodziny, gdyby nie istnienie Grega, czyli kwintesencji pijawki próbującej wykorzystać przynależność do rodu (jest wnukiem znienawidzonego brata Logana), aby uzyskać awans społeczny, który w jakimkolwiek innych przypadku byłby zupełnie poza jego zasięgiem. Patrząc na to zestawienie i mając choć lekkie pojęcie o amerykańskich wyższych sferach nietrudno zauważyć podobieństwa do takich rodzin jak chociażby Bloombergowie, Rupert Murdoch i jego synowie czy bracia Koch. Zresztą takich oczywistych nawiązań jest tutaj więcej. Wystarczy wspomnieć chociażby ubiegającego się o kandydaturę na prezydenta polityka, z którym współpracuje Shiv. Stojący w opozycji do wszystkiego, co symbolizuje rodzina Royów od razu kojarzy się z postacią Berniego Sandersa.

Tak po prawdzie, to Royów trudno oceniać jak ludzi, bo wydają się oni żyć w zupełnie innym świecie niż normalni śmiertelnicy, którzy stanowią dla nich co najwyżej pionki w grze o władzę nad swoim panteonem. Jedną z najbardziej symbolicznych scen pilota serialu jest ta, w której Roman postanawia zaproponować chłopcu pochodzącemu z biednej latynoskiej rodziny udział w okrutnej zabawie. Jeśli chłopakowi uda się zdobyć homerun w podwórkowym meczu baseballu, to otrzyma od niego czeka na milion dolarów. Oczywiście nie robi tego z dobroci serca, ale z perwersyjnej radości wynikającej z kompletnej władzy na czyimś losem. To jeden z bardziej ekstremalnych przykładów, ale obrazuje on sposób, w jaki pokazywani są tutaj najbogatsi, którzy w życiu szarych przeciętniaków mogą objawić się tylko uosobienie fatum, dobitnie uświadamiając im, że ich los zależy tylko i wyłączni od ich kaprysu. Prawdziwa gra o losy świata toczy się zaś w boskich kuluarach, do których twórcy serialu łaskawie pozwalają nam zajrzeć. Ta rozgrywka toczy się według zasad niezrozumiałych nawet dla samych uczestników, ale jej oglądanie jest cholernie satysfakcjonujące. Chociażby dlatego, że szybko orientujemy się iż, jak w klasycznej tragedii, wszyscy biorący w niej udział skazani są na niezbyt wesoły finał. Koniec końców okazuje się, że bogowie są poddani nieuchronnej woli złego losu tak samo jak zwykli śmiertelnicy, po prostu kierujące nimi sznurki są jeszcze mniej widoczne.

Zdaję sobie w pełni sprawę, że w kilku poprzednich zdaniach dość mocno odpłynąłem, ale był to świadomy zabieg mający ukazanie tego, jak bardzo oderwane od rzeczywistości i absurdalne wydaje się życie głównych bohaterów. Ich poczynania często pozbawione są racjonalności, mają na celu zaspokojenie żądz, które znajdują się poza zasięgiem pojmowania normalnych widzów. Świat przedstawiony wydaje się nam równie realny, co historia rozgrywająca się w królestwie fantasy lub na jakieś obcej planecie. Dlatego łatwo czasami złapać się na tym, że zachowania bohaterów trudno oceniać według standardowych moralnych zasad, bo oni sami nie wydają się prawdziwymi ludźmi. Z tą różnicą, że przecież nimi są, a pokazywane w serialu przegięcia, machinacje i brak szacunku do jakichkolwiek reguł wcale nie odbiega zbyt daleko od tego, co prawdziwi odpowiednicy serialowych postaci wyrabiają na co dzień. Sukcesja bardzo dobrze wykorzystuje właśnie ten stan zawieszenia pomiędzy pozornym odrealnieniem swojej wizji, a następującym co chwilę przebudzeniem uświadamiającym, że to wszystko wcale tak odrealnione nie jest. Jednocześnie zdajemy sobie sprawę, że w sumie między tymi dwoma stanami wcale nie ma tak dużej różnicy.

Jeszcze ciekawiej robi się w momencie, w którym twórcy postanawiają, że jednak uczłowieczą swoich bohaterów i mocno skupią się na ich problemach emocjonalnych oraz personalnych (to czuć mocniej w drugim sezonie). Sukcesja zmienia się w serial wypełniony osobistymi tragediami, niezaleczonymi traumami i personalnymi motywacjami, które akurat jesteśmy w stanie zrozumieć. I są to historie potrafiące stworzyć więź emocjonalną z postaciami, z którymi nic nas nie powinno łączyć. Co z kolei prowadzi do dziwnego dyskomfortu, na który składają głównie dwa elementy. Pierwszym jest pewien rodzaj niespójności pojawiający się w obrazie całości. Bo te wszystkie wątki “ludzkie” osobiste zupełnie nie pasują do “boskiego” obrazu kreowanego przez znaczną część serialu. Co z kolei prowadzi do drugiego elementu, jakim jest wzrastający w widzu sprzeciw. W każdym momencie, w którym dramatyczne umiejętności twórców sprawiały, że w stosunku do tych kreatur budziła się we mnie jakaś empatia, od razu rodził się we mnie też wewnętrzny sprzeciw. Bo rzeczywiście wolę wyobrażać sobie takich ludzi, jako zupełnie inny gatunek, a nie podobne mnie istoty, z którymi mimo wszystko mogę mieć coś wspólnego. To specyficzne zawieszenie jest dziwne i mocno irytujące, ale przyciąga do ekranu niczym magnes. Cóż, trudno przecenić siłę dobrze wykorzystanych sprzeczności. A tu zrobiono to po mistrzowsku.
Sukcesja nie pozwala nam poczuć stałego gruntu pod stopami

Ta zmienna natura serii jest także świetnie widoczna w ciągłej niepewności wobec jej ogólnego charakteru. Sukcesja potrafi płynnie przechodzić z czarnej, wypełnionej cynizmem komedii do poważnego dramatu, który obnaża absurdy dzisiejszego świata. W jednym momencie twórcy każą nam się śmiać z pewnych wątków, aby zaraz potem dać do zrozumienia, że powinno nam być chyba głupio, bo przecież to w ogóle nie jest zabawne. Najlepiej to widać chyba w wątku dotyczącym nieudolnych prób ukrycia skandalu związanego z molestowaniami i wykorzystywaniem pracowników, do którego dochodziło na wycieczkowcach należących do rodzinnej korporacji. Początkowo jest to motyw wręcz komediowy, bo skupia się na nieudolnych próbach zatuszowania sprawy przez Toma i Grega, którzy robią to z gracją Flipa i Flapa. Jest to rzeczywiście zabawne, ale potem twórcy wylewają na nas kubeł zimnej wody i zaczynają skupiać się na ukazywaniu mechanizmów tuszowania oraz rozwiązywania tak trudnej sprawy tylko jako wizerunkowej niedogodności, która przez bohaterów nigdy nie jest poruszana jako prawdziwy problem. Do momentu, w którym okazuje się, że coś uznawane przez z nich za bajaczenie Social Justice Warriors urasta do rangi kryzysu. To zresztą kolejny element sprawiający, że Sukcesje ogląda się tak dobrze – nigdy nie wiadomo, który z poruszanych w serialu wątków nagle stanie się tym zmieniającym obecną równowagę sił.

W rękach mniej zdolnych autorów te wszystkie sprzeczności mogłyby być męczące i zupełnie się ze sobą nie zgrywać. Jednak wspaniałość Sukcesji polega właśnie na tym, że sprzeczne elementy zamiast wywoływać zgrzyt, tworzą między sobą nieustające tarcie, którego efektu nigdy nie jesteśmy pewni. I właśnie ta niepewność, który tryb serial nagle obierze spaja wszystkie elementy w coś wyjątkowego. A najlepsze, że to wszystko tak dobrze pasuje do przedstawionego w serialu świata. Dajcie Sukcesji szansę, nawet jeśli na początku zupełnie Was nie chwyci. Ona po prostu musi trochę popracować nad tym, abyście sami zechcieli wpaść w jej sidła.
Jeśli podobają Ci się moje teksty i chciałbyś Wesprzeć ich powstawanie za sprawą postawienia symbolicznej (5 zł) kawy to kliknij poniżej?