Szkoła clickbaitu im. świętego Gawkera von Kotaku – co wkurza w polskich portalach popkulturowych.
Chcesz dowiedzieć się, co denerwuje w polskich serwisach o popkulturze? Ostatni punkt może Cie zszokować.
Ważne: Tekst dotyczy portali zajmujących się ogólnie pojętą popkulturą, bez wyraźnej specjalizacji (typu gry, filmy).
Raz na jakiś czas pozwalam sobie na rajd po większych polskich portalach zajmujących się popkulturą. Nie robię tego za często z dość prostego powodu – zazwyczaj po kilku minutach zaczynam tak się irytować, że przeskakuję na następną stronę. Jednak na kolejnym serwisie widzę te same błędy i zaniedbania, które spotkałem przed chwilą u konkurencji. Za każdym razem kiedy próbuję dać im jeszcze jedną szansę okazuje się, że jest gorzej niż było poprzednio, a ich zawartość coraz mocniej przypomina coś na zasadzie geekowskiego tabloidu.
Szkoła clickbaitu im. świętego Gawkera von Kotaku
Był taki moment w moim życiu, że śledziłem facebookowe strony większości dużych nerdoportali, które istnieją w polskiej sieci. Obecnie odlajkowałem już chyba wszystkie – zamiast prowadzić je z głową, zarządzający wolą zmieniać je w spamowisko, którego już nikt nie chce czytać. Niektóre z nich potrafią wrzucać po piętnaście linków dziennie, a ich opisy ograniczają się często do przepisania tego, co znajduje się w tytule samego linka. “Znamy datę pojawienia się gry X”, “X zagra w Y” i tak dalej. Gorzej, że po kliknięciu w sam “artykuł” często nie znajdziemy w nim za dużo więcej, a treść stanowi na szybko przetłumaczony tekst z jakiegoś zagranicznego serwisu. Odnośniki do tekstów autorskich stanowią nikły ułamek tego, co jest tam zamieszczane i po prostu giną w tłumie nic nie wartych newsów. Dlatego wypisałem się z tego bajzlu dawno temu – wzmacniał tylko szum informacyjny – zwłaszcza, że linki na tych portalach w dużej mierze krzyczą ciągle o tych samych rzeczach.
Pan Cogito ślizga się po powierzchni
Może jestem dziwny, ale wchodząc na strony w założeniu prowadzone przez prawdziwych znawców, lubię się dowiedzieć o czymś mniej znanym. Jednak na naszych kochanych portalach najczęściej dowiadujemy się o rzeczach popularnych – serialach będących na topie i filmach granych obecnie w multipleksach. Fajnie, sam lubię takie rzeczy, ale chciałbym się dowiedzieć też o sprawach znajdujących się trochę bardziej w ukryciu. I nie chodzi mi tutaj o jakieś nieznane nikomu kino irańskie, a tytuły dostępne dla wszystkich. Mam na to dwa idealne przykłady filmowe z tego roku, oba z wiodących platform z serialami. Mowa o oferowanym przez HBO “Arcyoszuście” i netflixowym “I Don’t Feel at Home in This World Anymore”. Pierwszy to świetny film reżysera “Rain Mana” z najlepszą rolą Roberta de Niro od lat, a drugi to laureat tegorocznego Sundance. Jednak polskie portale właściwie przemilczały temat. Co zabawne, w dyskusji usłyszałem argument “bo nie każdy ma dostęp do HBO i Netflixa”. To kompletna bzdura, bo nie przeszkadza to na częste i gęste pisania o emitowanych tam serialach. Naprawdę chciałbym czasami mieć poczucie, że profesjonalni znawcy popkultury mają do zaoferowania coś więcej niż facebookowe feedy moich znajomych.
Wycieczka do gabinetu luster
Kolejnym wielkim problem polskich nerdoportali jest ich bliźniacze podobieństwo. Na wszystkich właściwie to samo – newsy, recenzje i zestawienia typu “top X najlepszych Y”. Z rzadka pojawiają się jakieś wywiady, ale giną one w zalewie takich samych tekstów nie różniących się od tego, co oferuje konkurencja. Brakuje autorskiej publicystyki, ciekawych relacji z wydarzeń i najzwyklejszych na świecie kulturowych felietonów. Prawda jest taka, że kiedy raz na ruski rok szukam jakiejś informacji znajdującej się na popkulturowej stronie, to klikam w pierwszy link wyskakujący w google, bo po prostu nie widzę między nimi zbyt dużej różnicy.
Tutaj muszę oddać honor Naekranie.pl, bo ostatnimi czasy uruchomiło eksperyment z weekendowymi felietonami, które rzeczywiście oferują coś innego niż konkurencja.
Brak profesjonalizmu – W jakiś sposób przebiliśmy się przez te wszystkie klikogenne “artykuły”, odkryliśmy jakiś tekst, który nas interesuje i zaczynamy lekturę. I już po kilkunastu sekundach w głowie zapala się czerwona lampka “czy ktoś to przeczytał przed wrzuceniem do sieci?”. Niestety instytucja korektora i porządnej redakcji w portalach internetowych jest najczęściej mokrym snem studentów polonistyki, niczym więcej. Widać to zwłaszcza w tekstach newsowych, bo te muszą być pisane jak najszybciej, aby zebrać kliki przed innymi. Choć to też nie zawsze jest standard, bo nasze portale potrafią wrzucić gorące informacje na kilka dni po ich pojawieniu. To wszystko są błędy, które mogę wybaczyć blogerom lub ministronkom skupiającym kilku znajomych, ale redakcje zarabiające w ten sposób powinny już dbać o swój poziom. I nic nie obchodzi mnie tłumaczenie w stylu “tam pracują trzy osoby, które same wszystko robią” – jeśli sprzedają miejsce reklamowe i piszą teksty sponsorowane to są pewnym produktem, od którego powinno wymagać się jakości.