Tu nie ma nic ciekawego, czyli dlaczego kultura popularna nie lubi depresji

Kultura popularna od zawsze bardzo chętnie sięgała po tematykę chorób, robiąc to w mniej lub bardziej szlachetnych pobudkach. Część schorzeń udało się jej oswoić i wykorzystać jako sprawdzone wzorce fabularne. Jednak w stosunku do depresji pozostaje raczej bezsilna.
Poniższy tekst stanowi spojrzenie autora podparte jego osobistymi przeżyciami i wynikającymi z nich przemyśleniami. Dlatego proszę potraktować go jako pewien punkt widzenia na sprawę depresji, a nie narzucenie swojej wizji.
Nie będę ukrywał, że tym tekstem chciałbym nakreślić pewne rzeczy związane z depresją, która jest coraz częściej występującym schorzeniem. Sam borykam się dystymią, czyli z lżejszą odmianą depresji, która w najprostszych słowach objawia się “dryfowaniem poniżej pewnego poziomu funkcjonowania”. Nie są mi znane objawy ciężkich przypadków, które wyłączają ludzi z życia zupełnie, ale coś na ten temat jednak wiem. Depresja to jedna z nowych chorób cywilizacyjnych i w końcu zaczyna mówić się o niej w bardziej otwarty sposób, więc nic dziwnego, że dość nieśmiało zaczęła sięgać po nią popkultura. Wszelkie drogi do promowania tematu są słuszne, jednak w tym wypadku nie do końca wierzę w powodzenie takiej misji. Główny powód jest jeden:
Depresja jest strasznie nudna i mało atrakcyjna.
Tak najzwyczajniej w świecie, depresja nie ma w sobie nic ciekawego do pokazania. Kultura, zwłaszcza kino, przyzwyczaiło nas do tego, że wszelkiego rodzaju choroby to idealny materiał na fabułę. W końcu to temat, który od razu wrzuca dużą dawkę dramatyzmu, a jednocześnie pozwala na wprowadzenie dzielnego bohatera walczącego ze swoją przypadłością. Przekrój jest nieograniczony, z oczywistym przodownictwem nowotworów. Dzięki temu można pokazać bohatera borykającego się z trudami choroby, który nawet kiedy z nią przegra, pozostaje uszlachetniony. Nie chcę oceniać moralności takich chwytów, ale po prost stwierdzić, że jako zabieg dramatyczny sprawdza się to znakomicie.
Z chorobami psychicznymi jest już trochę inaczej, ale i tutaj kultura znalazła odpowiednie klucze. Pominę od razu wszelkie rodzaje manii i postaci psychopatów, bo te rzadko pokazywane są jako ofiary choroby, a zazwyczaj są jednoznacznie negatywne. Gdy spojrzeć na historię kina to zobaczymy, że całkiem nieźle mają się filmy, które pokazują choroby psychiczne mające w skutkach alteracje postrzegania rzeczywistości. Owszem bohater cierpi przez swoje schorzenie, ale dzięki niemu może spojrzeć na świat w wyjątkowy sposób. Koronnym przykładem jest oczywiście “Piękny umysł” opowiadający o schizofrenii genialnego matematyka Johna Nasha. Model, w którym nagrodą za chorobę jest wyzwolenie z krat społecznych dogmatów też ma się całkiem dobrze. W końcu świat kocha historię o outsiderach i wykolejeńcach. Co oczywiście mija się z prawdą, ale nie o tym chciałem pisać.

Natomiast depresja, jak już wspomniałem, jest strasznie nudną przypadłością. Bo jak tu w interesujący sposób pokazać chorobę, która objawia się brakiem życiowych sił i emocjonalną pustką? Nie można mówić o żadnej szlachetnej walce, bo w tym tkwi cały problem, że nie ma możliwości podjęcia takowej. W momencie, w którym scenarzyści jednak decydują się sięgnąć po depresję robią to zazwyczaj w jeden z dwóch sposobów. Pierwszym z nich jest ukazanie depresji jako przeciwnej strony manii przy chorobie dwubiegunowej, bo kontrast między dwoma skrajnościami bohatera jest dość nośny dramatycznie. Zazwyczaj też jest to pokazane błędnie na zasadzie włącza się/wyłącza bez pokazania długotrwałości poszczególnych stanów.

Druga taktyka jest jak dla mnie w gruncie rzeczy czymś, co raczej szkodzi osobom z depresją niż pomaga zwrócić uwagę na ich problem. Chodzi o produkcję, w której początku widzimy bohatera z pełnym wachlarzem objaw takich jak niemoc i zniechęcenie do rzeczywistości. Jednak niedługo potem pojawia się jakieś magiczne “coś”, które sprawia, że świat zaczyna robić się wesoły, a protagonista wychodzi z marazmu. Może być to zmieniające życie podróż, nowa miłość czy starcie się z swoimi lękami. I bardzo dobrze – to rzeczy, które na pewno pomagają. Problem jest jednak taki, że w ten sposób depresja jawi się jak katar, który można wyleczyć w tri-miga. Raczej nie pokazuje się bohatera, który mimo tego nadal pozostaje w depresyjnym stanie. Z drugiej strony trudno zrobić film o kimś, kto nie jest w stanie nawet podnieść się z łóżka, nie mówiąc o dalszych działaniach. Czemu uważam to za szkodzące? Bo to utrwalanie opinii, że depresja nie jest chorobą, tylko stanem umysłu, który można zniwelować silną wolą. Te wszystkie “weź się za siebie”, “to tylko kwestia nastawienia”, “zmień coś i ci przejdzie”.

Oczywiście zdarzają się próby podejścia do tematu w sposób wiarygodny, ale nie są to zazwyczaj dzieła przechodzące do głównego nurtu. Wśród wartych wymienienia przychodzą mi na myśl niektóre wątki z filmów Wesa Andersona, takich jak “Podwodne życie z Stevem Zissou”, “Moonrise Kingdom” i “Genialny Klan”. Podobnie ciekawy obraz odnalazłem w “Między słowami” oraz “Małej Miss” dzięki postaci granej przez Steve’a Carella. Jednak chyba najlepszym filmem pokazującym mechanizmy działania depresji jest niewydane u nas “The end of the tour” opowiadający o pisarzu Davidzie Fosterze Wallacie. Jednak nie są to filmy, które mógłbym nazwać przystępnymi dla każdego, skierowane są do raczej wybrednego odbiorcy.Dlatego nie ma co się spodziewać, że kultura popularna pomoże w zmianie postrzegania depresji i osób na nią cierpiących. Po prostu w tym schorzeniu brakuje elementu, który pozwala na pokazanie jego romantycznej strony. Brakuje konfliktu, bo ten może dziać się ewentualnie wewnątrz bohatera – najczęściej leżącego w łóżku z zbolałą miną. A to nie jest materiał, który będzie mógł chwycić i przyciągnąć odbiorcę.
Autorką tytułowej grafiki jest Anna Iliszko – www.behance.net/annailiszko