W kosmosie blues jest najpiękniejszy, czyli wrażenia z powtórki “Cowboya Bebopa”

 W kosmosie blues jest najpiękniejszy, czyli wrażenia z powtórki  “Cowboya Bebopa”

Cowboy Bebop od la lat zajmuję wyjątkowe miejsce w moich serduchu. Po szesnastu latach od pierwszego seansu postanowiłem sprawdzić, czy to anime jest w stanie ponownie wzbudzić we mnie tak silne emocje jak kiedyś.

Wyprodukowany dla Netflixa Cowboy Bebop w wersji live-action spotkał się z, delikatnie ujumjąc, dość chłodnym przyjęciem widzów. Mowa tu nie tylko o fanach kultowej animacji, choć rzeczywiście, to oni krzyczeli najgłośniej i to jeszcze na długo przed premierą serialu. Poziom tej niechęci był olbrzymi, co najlepiej odzwierciedlał dla mnie post, w którym fan anime analizował, czemu ubrania noszone na promocyjnych zdjęciach przez serialowego Spike’a są dowodem na to, że twórcy zupełnie nie rozumieli, na czym tak naprawdę polega esencja charakteru tej postaci. To chyba już krok za dużo, ale przyznam, że też byłem nastawiony sceptycznie. Nie chodziło nawet o, stanowiący już stan wyjściowy, brak zaufania do zalewającego nas średniakami wielkiego N, ale o to, że po prostu trudno byłoby mi sobie wyobrazić, jak przenieść tę wyluzowaną i płynną atmosferę na aktorskie realia. No kurde, nieważne jak giętkim typkiem byłby wybrany aktor – nikt nie będzie taki w stopniu oddającym animowanego Spike’a. Nie będzie chyba zaskoczeniem jeśli napiszę, że to sceptyczne podejście było związane z niezmiernym uwielbieniem jakim darzyłem wówczas animacje z 1997 roku. Używam czasu przeszłego, bo piszę o momencie zanim podjąłem próbę z gatunku tych z góry skazanych na porażkę, czyli obejrzałem Cowboya Bebopa ponownie. Było to wyzwanie równoznaczne z weryfikacją nastoletniej miłości i przekształconego przez sentyment obrazu istniejącego w mojej głowie od kilkunastu lat.

Cowboy Bebop Spike

Pierwszy raz w bluesowym kosmosie

Moje pierwsze spotkanie z Cowboyem Bebopem zaliczam do jednego z popkulturowych przeżyć granicznych, który rozdzielił moje życie na czas przed i po obejrzeniu. Miałem wtedy piętnaście lat, więc był to okres wypełniony takimi doznaniami. Pamiętam, że jako “dojrzały” widz trochę już pogardzałem anime jako takim. Jeszcze trzy lata wcześniej z wypiekami śledziłem Dragon Balla i Pokemony (oraz inne, stare japońskie animacje puszczane na RTL 7), ale w roku 2004 wiedziałem już, że “chińskie bajki” to właśnie te niekończące się telenowele dla dzieciaków, zupełnie zamykając się na możliwość, że mogą istnieć też inni reprezentanci. Na szczęście, jak to bywa w okresie szkolnym, miałem też kolegę, który złapał bakcyla (dzięki dostępowi na DC++) i coraz częściej opowiadał, co tam właśnie udało mu się obejrzeć. Początkowo zbywałem jego namowy, ale koleś należał do ludzi upartych i lubiących stawiać na swoim, więc ostatecznie udało mu się mi wcisnąć płytkę CD z wymalowanym mazakiem napisem Hellsing. Odpaliłem z dużą dawką uprzedzeń i odpadłem zupełnie. Trzynaście odcinków anime o zdecydowanie niestabilnym psychicznie, ale niemożliwe cool łowcy wampirów rozłożyło mnie na łopatki. Intensywność, brutalność, “dorosłość” i mocno psychodeliczny klimat kupiły mnie od samego początku. W ciągu kilku dni z osoby wątpiącej zmieniłem się wypełnionego wiarą neofitę. Chciałem poznawać więcej i więcej. I właśnie wtedy nadszedł czas na Cowboya Bebopa

Hellsing Alucard

Fajnie byłoby napisać o natychmiastowej miłości, ale było odrobinę inaczej. O ile Hellsing był szybkim ciosem między oczy, to Cowboy Bebop na początku mnie trochę przynudzał. Pierwsze cztery odcinki były ok, ale trochę nie potrafiłem zorientować się, co właściwie oglądam. Przełomem był dopiero odcinek piąty, czyli Ballads of Fallen Angels, gdzie wprowadzony był główny wątek fabularny, a atmosfera była już bardziej “mroczna i dorosła” (przypominam, miałem wtedy 15 lat). Scena, w której obraz spadającego z kościelnej wieży Spike’a poprzeplatany jest z migawkami z jego przeszłości, a w tle słychać chóralny śpiew była tym momentem, w którym naprawdę wsiąkłem w klimat. Potem poszło z górki – misz masz stylów, swoboda narracji, genialna muzyka no i smutno-sentymentalna atmosfera przebijająca się w tych nawet weselszych odcinkach. Hellsing był fajowskim, intensywnym przeżyciem, ale to Cowboy Bebop dał mi do zrozumienia, że mam do czynienia z prawdziwym dziełem sztuki. Wisienką na torcie okazało się doskonałe zakończenie, które poruszyło mnie, jak mało co do tej pory i zostało ze mną na długie lata. Chyba żaden serial w ciągu kilku następnych lat (pewnie aż do mojego zetknięcia z Zagubionymi) nie wywarł na mnie aż tak dużego wrażenia. Po prostu zarezerwowałem dla niego wyjątkowe, niemożliwe do zastąpienia w moim odkrywającym popkulturę serduchu.

Cowboy Bebop Spike i Ed

We wspomnieniach wszystko jest piękniejsze

Przygody Spike’a i jego ekipy były dla mnie przez pewien czas jednym z tych tytułów, które pomagały na błyskawiczne zbliżenie z nowo poznawanymi pasjonatami (w czym na pewno pomagała “wykonana” na Allegro koszulka). Wiecie, ten wciąż niewinny czas, kiedy rozmowa o popkulturze i odkrywanie wspólnych ulubionych tytułów naprawdę potrafiły zacementować jakąś znajomość. Cowboy Bebop stał się tematem niezliczonych dyskusji, które tylko potwierdzały moją miłość i status jednego z najwspanialszych dokonań ludzkości. Prawdziwe obrazy zaczęły zastępować ich podrasowane wersje mające źródła w tych wspólnych emocjach. Jednak, z jakiegoś powodu nigdy (aż do końcówki zeszłego roku) nie zdecydowałem się na ponowny seans. Obiecywałem sobie, że zrobię, ale cóż, zawsze było coś świeższego i bardziej naglącego. Mogłem sobie argumentować opieszałość brakiem dostępu do porządnej jakości (pierwszy raz oglądałem go na ukochanym przez animcowych piratów formacie mkvr). Co oczywiście było bezsensowne, bo torrenty wtedy latały u mnie bez żadnego zażenowania, a i legalnych sposobów było trochę. Serial był puszczany zarówno na Hyperze, jak i TVP Kultura, a dekoder z funkcją nagrywania ułatwiał sprawę. Mogłem też po prostu zamówić sobie oryginalne DVD. Możliwe, że po prostu nie miałem ochoty zderzać swoich przez lata pielęgnowanych wyobrażeń z rzeczywistym stanem rzeczy. Jednak zapowiedź wersji aktorskiej ponownie obudziła we mnie tę chęć, a pojawienie się całego anime na Netfliksie sprawiło, że nie miałem już wyboru. Nastąpił czas, aby jeszcze raz wyruszyć w kosmos z jednymi z najbardziej pechowych łowców nagród w historii.

Cowboy Bebop Faye

Jak to bywa z takimi zderzeniami i tym razem okazało się, że ideał żyjący w mojej pamięci nie do końca przykłada się do tego, co obejrzałem. Broń boże nie chodzi o kompletne rozczarowanie, bo Cowboy Bebop nadal pozostaje wspaniała i wyjątkową produkcją, która po dwudziestu pięciu latach od premiery nadal ma w sobie całe pokłady świeżości i energii. Jednakowoż przy powtórce okazało się, że nie pamiętam, jak bardzo nierówny jest poziom poszczególnych odcinków. Większość pozostaje świetnymi, zamkniętymi w dwudziestu minutach stylistycznymi i narracyjnymi perełkami, ale dobrą jedną trzecią stanowią historię z niewykorzystanym potencjałem lub zwykłe zapychacze. Często dużą przeszkodą okazuje się sam format, który nie pozwala na pełne rozwinięcie poruszanych w odcinku wątków. Szczególnie nijakie okazały się fabuły skupione wokół przeszłości Jeta. Inną kwestią jest popadanie twórców od czasu do czasu w mocno patetyczne tony. Nie chcę za dużo narzekać, dla uczciwości potrzebowałem tylko nadmienić, co mnie uwierało. A teraz skupmy się na tym, co ponownie mnie zachwyciło.

Międzyplanetarny freestyle

Wspomniane wcześniej nieudane strzały wynikają między innymi z tego, że Cowboy Bebop to serial opierający się w dużej mierze na niedookreśleniu, zarówno w warstwie stylistycznej, jak i światotwórczej. Odbiję od razu argument w postaci “No przecież klimat jest jasny, to neonoir/western rozgrywający się w kosmosie niedalekiej przyszłości”. To prawda, ale w ciągu tych 28 odcinków twórcy sięgają po wiele innych, często zmieniających się z odcinka na odcinek konwencji. W większości przypadków taka mieszanina wybija z rytmu i jest trudna do pogodzenia, ale tutaj sprawdza się zaskakująco dobrze. Według mnie duża w tym zasługa bardzo sprytnego zabiegu twórców w kwestii kreacji świata –ma on ogólne, w miarę proste do zrozumienia ramy, a od czasu do czasu otrzymujemy garść faktów na temat jego zasad i historii. Dostajemy wystarczając dużo, aby uwierzyć w jego funkcjonowanie, ale na tyle mało, aby zależnie od potrzebny, można było dołożyć właściwie co się chce. Od mafijnych organizacji, po eksperymenty technologiczne i umiejętności podchodzące pod nadnaturalne moce. Wszystko tam się zmieści. Ten misz-masz nie gryzie w oczy także dzięki samym postaciom, które tak naprawdę są dość proste i składają się z utartych narracyjnych klisz. W tym momencie pojawią się pewnie kolejne głosy oburzenia, bo przecież to właśnie świetni bohaterowie są jedną z głównych zalet Cowboya Bebopa. To znowu prawda, sam uwielbiam tę drużynę, ale szczerze nie ma w nich nic oryginalnego (no może poza Ed). To świetnie zmiksowane i rozpoznawalne od razu tropy kulturowe. Ale właśnie, dość przewrotnie, to pozwala twórcom na zbudowanie iluzji rozległego zaplecza. Idealnym przykładem są przebitki z przeszłości Spike’a – to najczęściej kilkusekundowe przebłyski i krótkie wymiany zdań. W teorii trochę za mało, aby przedstawić solidne backstory postaci, ale dzięki odniesieniu to masowej pamięci popkulturowej tyle wystarczy, abyśmy byli w stanie sobie dokładnie wyobrazić tę historię. Ta pewna przezroczystość sprawia też, że bohaterowie doskonale odnajdują się w każdej konwencji, w jaką zostaną wrzuceni. Są zbiorem pewnych idei, które błyskawicznie dostosowują się do otoczenia. Dlatego nieważne, co im się wydarzy, wszystko będzie pasowało do umownej wciąż zmieniającej się konwencji.

Jak przegrywać to z klasą

Cowboy Bebop to przede wszystkim niesamowite wyczucie stylu jego twórców. Zarówno jeśli chodzi o jakość tego, co widzimy i słyszymy na ekranie, jak i umiejętność wyciągania z wszelakich gatunków i konwencji ich esencji. Pomimo dwudziestu pięciu lat na karku i kilku rewolucji jakie animacje przeszły od tego czasu, poziom wykonania i dbałość o szczegóły robi kolosalne wrażenie. Właściwie każdy odcinek wypełniony jest estetycznymi perełkami, które potrafią się wryć w głowę na długo. Piękna melancholijna scena płynnie przechodzi w żywiołową bijatykę lub pościg, z których żaden nie jest do siebie podobny. Wszystko jest tu wyreżyserowane tak, aby wyciągnąć z tego momentu jak najwięcej. Choreografia ruchu, ruch “kamery”, rytm idealnie zgrany z muzyką, to wszystko tworzyć unikalne doświadczenie. Oczywiście, mówiąc o tym serialu prawie zawsze na pierwszy plan wychodzi temat genialnej muzyki, ale wizualia są tu często równie niesamowite. Ponownie zadziwiające jest to, jak twórcom udało się spójnie połączyć tyle charakterystycznych estetyk. Sam design statków i “ogólnego kosmosu” przywodzi na myśl science-fiction z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, wielkie ponure miasto czerpią garściami ze stylistyki kryminałów noir, a wielkie przestrzennie odwołują się do westernowej wrażliwości. A to przecież ponownie tylko “bazowe” konwencję, którą służą tu do dalszych eksperymentów. Kocham w tym serialu to, że pojawiające się w nazwach odcinków konkretne style muzyczne lub nawiązania do kultowych kawałków naprawdę określają ich estetyczne ramy. Trochę gubię się w tej próbie ubrania tego wszystkiego w słowa, ale to tylko dowód na to, na jak wielu poziomach ogarniana jest tu sprawa stylu. Każdy element Cowboya Bebopa jest nim tak przesiąknięty, że trudno mówić o nich oddzielnie. To czysta esencja tego serialu, wykonana z takim sercem i dbałością o szczegóły, że przenosi go na dziedzinę prawdziwej sztuki. To jedno z tych dzieł, których nie da się oglądać tylko w zimno-intelektualny sposób, bo mowa tu o tych trudnych do uchwycenia i nazwania powodach, jak tych, dla których nóżka sama tupie w rytm chwytliwego kawałka, a jakiś obraz wywołuje emocjonalne ciarki. Znowu zabrzmię bardzo banalnie, ale to po prostu trzeba poczuć na jakimś podskórnym poziomie.

Cała galaktyka smutku

Nigdy nie ukrywałem faktu, że jestem człekiem bardzo sentymentalnym i podatnym na wzruszenia oparte na “pięknym smutku”. Wszelkie nostalgiczne tropy łatwo mnie poruszają i nic tego nie zmieni. A Cowboy Bebop jest do cna przesiąknięty tego rodzaju klimatem. Wystarczy spojrzeć na to, jak wygląda praktycznie cały świat przedstawiony. Wszystko w nim jest podniszczone, poobijane lub po prostu zniszczone. Od zardzewiałych statków kosmicznych, poprzez brudne miasta aż po ruiny opuszczonej Ziemi. Każdy element przypomina nam, że to rzeczywistość, w której wszystko co najlepsze jest już za nami. O tym, że głównie bohaterowie są poobijani i patrzą tylko w przeszłość nie trzeba nawet wspominać, ale większość osób, które napotykają na swojej drodze też jest w pewien sposób zawieszona w przeszłości. Muzyka i wizualia też odnoszą się przecież do gatunków, które lata swojej popularności mają już dawno za sobą. Niby serial rozgrywa się w przyszłości, ale jako całość przepełniony jest tęsknotą za tym, co minione. To wszystko wywołuje zestaw uczuć podobny do tego, co pojawia się podczas słuchania piosenek chociażby Toma Waitsa czy Neila Younga. Może niektórych taki sentymentalny atak nie rusza, ale ja jestem wobec niego zupełnie bezbronny.

Ulubione odcinki

Poniżej zamieszczam mały bonusik w postaci moich ulubionych odcinków. Nie wszystkie z nich zaliczyłbym do tych najbardziej udanych, ale to właśnie one najlepiej oddają to, za co tak bardzo lubię cały serial.

The Ballad of Fallen Angels.

Jak już wcześniej wspomniałem, był to pierwszy odcinek, który kilkanaście lat temu rozpoczął moją miłość do tej serii. Nadal uważam, że to właśnie od tego momentu Cowboy Bebop nabiera pełnego wymiaru, daje do zrozumienia, że poza wesołymi przygodami uroczych nieudaczników jest w tym wszystkim jakaś większa, mroczniejsza historia. Co prawda, patos postaci Viciousa, jest dla mnie obecnie dość nieznośny, ale to nie jest najważniejsze. W tym odcinku chodzi o wieńczącą go sekwencję kościelnej strzelaniny i pojedynku na tle witrażu. Dla mnie to jedna z najbardziej klimatycznych, najpiękniejszych i najlepiej wyreżyserowanych scen w historii. Nie tylko animacji, ale w kinematografii w ogóle. Mogę oglądać ją w kółko i za każdym razem czuć takie same ciary.

Cowboy Bebop Ballad of Fallen Angels

Toys in the Attic

O ile wcześniejszy odcinek jest raczej stałym punktem list “The best of Cowboy Bebop“, to ten należy chyba do tych mniej lubianych przez fanów. Dla mnie natomiast jest to idealny przykład na to, jak bardzo zróżnicowana pod względem klimatu i popkulturowych odniesień potrafi być ta seria. Rozgrywająca się wyłącznie na pokładzie statku historia o tajemniczym “czymś” atakującym załogę rozegrana jest według zasad najlepszej kosmicznej grozy spod znaku pierwszego Obcego. Napięcie spowodowane poszukiwaniem nieznanego, likwidującego kolejnych członków załogi zagrożenia, z którym nie potrafi sobie poradzić nawet taki zawadiaka jak Spike jest budowane doskonale. Rozbudowana fabuła jest tu poświęcona na rzecz zabawy formą, co pozwala twórcom na bardzo satysfakcjonujące wykorzystanie tych dwudziestu minut. A to wszystko piękne podsumowane przez przewrotną, wręcz szydzącą z oczekiwań widzów konkluzję.

Cowboy Bebop Toys in the Attic

Mushroom Samba

Gdy byłem młodszy to uważałem postać Ed za najmniej udany element całego serialu. Jednak przy ponownym obejrzeniu stwierdzam, że rzeczywiście mogą ją zaliczyć do wad, ale powodem jest niewystarczające wykorzystanie. Rudowłosa hakerka przez większość czasu stanowi element tła, okazjonalnie pomagając reszcie załogi, ale głównie służy jako absurdalny comic relief. Ten odcinek to jedyny, w którym Ed przejmuje główną rolę, a twórcy mają okazję naprawdę się pobawić i zupełnie puścić wodzę w kwestii zabawy konwencjami. Chaotyczna wyprawa w poszukiwaniu jedzenia wypełniona jest odniesieniami do tak niszowych gatunków, jak chociażby blaxploatation, a towarzysząca temu energia rozsadza ekran. To humor dość specyficzny, tak samo jak Ed, ale zobaczyłbym przynajmniej jeszcze jeden odcinek utrzymany w takim właśnie tonie.

Cowboy Bebop Mushrrom Samba

Speak Like a Child

Cowboy Bebop to w dużej mierze serial o przeszłości, ucieczce lub niemożności oderwania się od niej. Wychodzi to różnie – odcinki związane ze wcześniejszym życiem Jeta są takie. Co innego wątek odzyskiwania wspomnień przez Faye Valentine, tutaj mowa o solidnym kacie emocjonalnym. Opowieść o życiu rozerwanym na pół przez czas, funkcjonowaniu w świecie, w którym nie żyje nikt, kto bym mógł Cię pamiętam ma w sobie coś przeraźliwie smutnego. Jednak ten odcinek działa tak dobrze, że mocno ponury wątek Faye jest przeplatany obrazami z komicznej wyprawy Spike’a i Jeta do ziemskich ruin w celu odnalezienia zabytkowego odtwarzacza kaset video. Jak dla mnie ten serial działa najlepiej właśnie w takim słodko-gorzkim połączeniu.

Pierrot le Fou

Kolejny odcinek, w którym pretekstowa fabuła nie stara się nawet ukrywać, że tutaj chodzi głównie o formie. Przerażający tytułowy villain, wobec którego zazwyczaj niepokonany Spike jest zupełnie bezsilny. Całość bardziej przypomina tu horror niż ten fajno-luzacki serial. Pojedynek w opuszczonym lunaparku to klasa sama w sobie. Historyjka jest prosta, ale dość fajnie podkreśla zazwiętość głównego bohatera.

Cowboy Bebop Pierrot Le Fou

Hard Luck Woman

Podobny przypadek jak Speak Like a Child – finał przejmująco smutnych poszukiwań Faye połączony jest z absurdalnym scenami z ojcem Ed w roli głównej, przez co śmiech miesza się z płaczem. Jednak najbardziej porusza mnie tu wszechobecna zapowiedź końca dziwnej, ale bezpiecznej przystani, którą stał się dla bohaterów tytułowy statek. Odejście Ed i Eina oraz pogodzenie się z losem Faye to definitywne przekreślenie tego, że będą oni mogli kiedykolwiek znaleźć spokój i satysfakcje. Może popadam w trochę za wysokie tony, ale tak właśnie czułem się przy ponownym seansie.

Cowboy Bebop Hard Luck Woman

The Real Folk Blues (Part 2)

Nadal uważam, że Cowboy Bebop ma jedno z najlepszych zakończeń w historii. Za pierwszym razem wstrząsnęło mnie dogłębnie, teraz ponownie szczerze mną poruszyło. Mógłbym rozpisywać się na jego temat długo, ale ograniczę się do tego, co uważam w tym za najistotniejsze – ambiwalentność. Z jednej strony wszystko to jest bardzo smutne, z drugiej trudno wyobrazić sobie inny koniec historii Spike’a. Pytanie, co było dla niego prawdziwym życiem, a co tylko snem jest koszmarnie pompatyczne, ale tutaj działa doskonale. Wypowiedziane z uśmiechem ostatnie “Bang” doskonale podkreśla jego brak przywiązania do rzeczywistości. “Będziecie musieli z tym jakoś żyć”, które wyświetla się pod koniec to doskonały podsumowanie tego, co się wydarzyło. Pamiętałem te sceny doskonale, ale ponownie dogłębnie mnie wzruszyły. Cóż, może to trochę wstyd, aby w tym wieku łapać się na takie sztuczki, ale ja wolę się cieszyć, że gdzieś we mnie wciąż jest część potrafiąca tak mocno przeżywać fikcyjną opowieść.

Cowboy Bebop The Real Folk Blues

Jeśli podobają Ci się moje teksty i chciałbyś Wesprzeć ich powstawanie za sprawą postawienia symbolicznej (5 zł) kawy to kliknij poniżej🙂

This image has an empty alt attribute; its file name is d0rgNlJQ.png

Related post

WP-Backgrounds Lite by InoPlugs Web Design and Juwelier Schönmann 1010 Wien