Filmowy misz-masz #19
“Cały ten zgiełk”, “Niewidzialny człowiek”, “Pierwszy reformowany” i “The Sunset Limited” – oto lista produkcji, które znalazły się w osiemnastej odsłonie przeglądu filmowych postów z profilu “Kusi na Kulturę”.
Cały ten zgiełk
Brawurowy musical w reżyserii Boba Fosse’a od dawna był na mojej liście “do nadrobienia”. W końcu udało mi się go obejrzeć dzięki obecności na HBO GO. Jestem z tego powodu bardzo zadowolony, bo to jeden z przejmujących obrazów o autodestrukcyjnym “chwytaniu chwili” oraz niemożności rozdzielania życia twórczego od prywatnego, jakie widziałem od dawna. Rzadko się też zdarza, aby musicalowa forma tak dobrze wspomagała ciężką w swoim wydźwięku historię. Joe Gideon to popularny reżyser oraz broadwayowski choreograf, który jest doskonale zaznajomiony ze wszystkimi ludzkimi przywarami. Alkoholik, narkoman, kobieciarz, nałogowy palacz oraz kłamca. A do tego uzależniony od pracy perfekcjonista, który nie ma pojęcia czym jest odpoczynek. Ten trwający całe życie maraton odbija się podczas bardzo intensywne, równoczesnej pracy nad nowym spektaklem i filmem, przez które Joe trafia do szpitala z niewydolnością serca. Od samego początku ta historia jest przerywana rozmową Joego z piękną, ubraną na biało kobietą, która wypytuje go o najważniejsze aspekty jego życia. Ttrudno się nie domyślić kim ona jest, więc od razu mamy świadomość, że oglądamy historię ostatecznego upadku. Znamienita jest tu też atmosfera jednoczesnej miłości do estradowego blichtru i show-biznesu połączona z wypunktowaniem jego pustki
Cały ten zgiełk rozpoczyna się jak dość niewinny film muzyczny, w którym owszem niektóre rozwiązania formalne są dość oryginalne, ale utrzymane w standardowych ryzach. Jednak dość szybko film zrzuca tę maskę i pokazuje swoje prawdziwe oblicze. Widziałem niejednokrotnie opinie, że film Fosse’a to Osiem i pół nakręcone na Broadwayu. Podobnie jak w arcydziele Felliniego, także tutaj forma szybko zaczyna poddawać się treści i wspomagać wydźwięk o zatarciu życia “prawdziwego” i twórczego, co dodatkowo wzmacniane jest przez numery taneczne i śpiewane. Finał to już jest czysta poezja rewii połączonej z autentycznym wzruszeniem.
Technicznie i aktorsko jest to produkcja fenomenalna. Charyzmą błyszczy, nominowany za tę rolę do Oscara wcielający się w Gideona Roy Scheider (znany najbardziej jako szeryf Brody ze Szczęk), który świetnie oddaje ślepy upór i brak pokory swojego bohatera. W kwestiach audiowizualnych oczywiście najwięcej uwagi zwracają sceny czysto musicalowe, ale nie tylko one zasługują na uwagę. Zdjęcia w czasie spokojniejszych fragmentów także oddają nostalgiczny nastrój całej opowieści. Jedną z większych perełek jest tu powtarzana wielokrotnie sekwencja poranka głównego bohatera (prysznic, dawka aspiryny i wspomagaczy, krople do oczu) zmontowana w rytm lecącej w tle klasycznej muzyki. Takiego dobra jest tu dużo więcej.
Jeśli lubicie słodko-gorzkie historie o reżyserowaniu swojego życia jako wielkiego spektaklu to koniecznie nadróbcie Cały ten zgiełk. Chyba, że nie lubicie jak jakaś melodia zostaje Wam w głowie na dłużej, bo finałowy numer jest wyjątkowo zaraźliwy (i pięknie przewrotny).
PS. Film był jednym z większych przegranych oscarowej gali 1980 roku. Nominowany w 9 kategoriach (główna rola męska, reżyseria, najlepszy film, najlepszy scenariusz oryginalny, zdjęcia, scenografia, najlepsza piosenka, montaż, kostiumy). Wygrał “tylko” cztery ostatnie statuetki.
Niewidzialny człowiek
Jedno z większych zaskoczeń ostatnich miesięcy. Kilkukrotnie oglądając w kinie trailer byłem pewien, że otrzymamy kolejny generyczny film grozy oparty na nikogo już nie interesującej postaci, który ma do zaoferowania głównie jumpscary. Do tego sama zajawka zdawała się streszczać całą fabułę, więc moje zainteresowanie było tym mniejsze. Jednak parę zaskakująco pozytywnych opinii od zaufanych osób sprawiło, że zmieniłem zdanie i postanowiłem wybrać się do kina. I o ile ostatecznie nadal mam sporo zastrzeżeń (głównie do trzeciego aktu) to muszę przyznać, że ostateczny efekt jest co najmniej interesujący. Najbardziej frapującym zabiegiem jest użycie postaci niewidzialnego oprawcy do opowiedzenia historii o próbie ucieczki od toksycznego związku oraz jego konsekwencji. Główna bohaterka próbuje dojść do siebie po piekle, jakim było życie z kontrolującym wszystko, zaborczym partnerem. Pozornie wszystko wydaje się wracać do normy, ale ona sama jest przekonana, że jej były ukochany nie odszedł i ciągle dybie na jej wolność. I właśnie pierwsza połowa filmu, w której obserwujemy, jak protagonistka sama nie wie, co jest rzeczywistym zagrożeniem, a co stanowi wytworem jej wyobraźni, jest najbardziej wciągająca i przerażająca.
Napięcie budowane jest powoli, atmosfera paranoi rośnie, a samo pokazanie konstrukcji psychicznej ofiary przemocy w związku jest bardzo przekonujące. Niestety, ta atmosfera zostaje potem poświęcona na ołtarzu horrorowej rozpierduchy – zachowanie postaci robi się durne, metafora zaczyna być przyciężkawa, a scenarzyści chyba lekko przesadzili z psychicznym maltretowaniem głównej bohaterki (choć tutaj nadal się zastanawiam, bardzo trudna kwestia). Ogląda się to dalej z poczuciem sporego dyskomfortu (w tym przypadku to duży komplement), ale brakowało mi tej atmosfery zaszczucia, która tak sprawnie wypełnia początek filmu.W budowaniu wspomnianej atmosfery wielką rolę odgrywają zdjęcia i praca kamery, które potrafią sprawić, że pusty pokój wydaje się najbardziej przerażającym miejscem na świecie. W momencie, gdy jeszcze nie jesteśmy pewni, kiedy tytułowy antagonista w końcu się pojawi, to napięcie spowodowane świadomością, że może być wszędzie, jest naprawdę ogromne. To film, w którym operowanie ekranową przestrzenią jest jednym z ważniejszych elementów narracyjnych. Trudno też nie wspomnieć o bardzo sugestywnym występie Elisabeth Moss, która ponownie (oczywiście mam na myśli Opowieści podręcznej) pokazuje, że jest mistrzynią w odgrywaniu zaszczutych, postawionych na skraju desperacji bohaterek.
Jako całość Niewidzialny człowiek może trochę rozczarowywać, ale nadal warto go obejrzeć dla pierwszej połowy (i w sumie ostatnich scen). To kolejny dowód na to, że kino grozy jest obecnie w bardzo ciekawym punkcie, w którym nawet niepozorne produkcje starają się eksperymentować i próbować być czymś więcej niż tylko zwykłym “straszydłem”. Tutaj może starano się trochę zbyt mocno, ale same te próby są wystarczająco interesujące, aby dać tej pozycji szansę.
Pierwszy reformowany
Pochodzący z 2017 roku film Paula Schradera (scenarzysty, między innymi, Taksówkarza i Wściekłego byka) jest obrazem mocno kontrowersyjnym nie tylko z powodu mało dogmatycznego podejścia do kwestii wiary, ale też dość specyficznych decyzji fabularno-artystycznych pojawiających się w ostatnim akcie. Ja należę do grona osób, które twierdzą, że Schrader w pod koniec odlatuje w naprawdę dziwne rejony i zaprzepaszcza, to co udaje mu się stworzyć wcześniej. Jednak pozostała część filmu jest na tyle intrygująca, że i tak warto się nim zainteresować.
Pierwszy reformowany opowiada o kryzysie wiary i konflikcie pomiędzy wiarą w Boga ze słabnącą wiarą w człowieczeństwo. Ernst Toller jest księdzem sprawującym posługę w małym kościele, który stanowi bardziej historyczną atrakcję niż pełnoprawną świątynię. Poważnie podupadający na zdrowiu, naznaczony tragiczną przeszłością kapłan zostaje wystawiony na próbę w postaci parafianina, który z powodu strachu przed katastrofą klimatyczną nie chcę, aby jego ciężarna żona sprowadziła dziecko na świat skazany na zagładę. W zderzeniu z pozbawionym złudzeń mężczyzną, Toller sam zaczyna interesować się kwestią niszczenia środowisko. Pokusa, aby słabnącą wiarę religijną zastąpić oddaniem innej sprawie zaczyna powoli stawać się coraz trudniejsza do opanowania.
Przez większość filmu Schrader skupia się na tworzeniu portretu psychologicznego swojego bohatera, który w dość ciekawy sposób symbolizuje problemy i walkę jaką toczy ze sobą zachodnie społeczeństwo. Jest tu sporo o rosnącej sile fanatyzmu (pod każdym względem), coraz szybszym odchodzeniu starych wartości, zagubieniu i bezradności jednostki w obliczu nadchodzącej katastrofy. Dopóki Toller błądzi i szuka odpowiedzi, dopóty “Pierwszy reformowany” jest sprawnie poprowadzoną próbą zaproszenia do dyskusji na temat spraw ostatecznych. Od samego początku niezbyt subtelną, ale wartościową i często nieoczywistą.Niestety potem wszystko bierze w łeb. I nie chodzi mi o sam ostateczny wydźwięk filmu (to kwestia mocno ideologiczna), ale to, że w pewnym momencie robi się naprawdę nieznośnie pretensjonalny. I to nie tylko w warstwie fabularnej – także z formą dzieje się coś dziwnego – przez większość czasu mamy tutaj do czynienia ze spokojnie zaserwowanymi, wręcz ascetycznymi zdjęciami. Jednak pod koniec następuje atak naprawdę nachalnych obrazów, których symbolika jest wręcz kuriozalna (słynna już scena “latania”). Jednym elementem, który od początku do samego końca pozostaje znakomity, jest rewelacyjna rola Ethana Hawke’a. To jeden ze szczytowych momentów jest kariery aktorskiej.
Pierwszy reformowany najpierw mnie oczarował, a potem srogo zdenerwował. Jednak wynika to z rozczarowania tym, w jaką stronę ostatecznie rozwija się ta historia. Co z kolei oznacza, że film Schradera wywołuje sporo emocji, a to chyba całkiem dobry argument, aby się nim zainteresować. Wydaje mi się, że mimo wszystko warto go obejrzeć, nawet jeśli będzie podobnie rozczarowani.
The Sunset Limited
Uwielbiam dobrze zrobione, “teatralne” filmy, które opierają się na pasjonującej rozmowie dwóch osób. Wiecie, takie, w których same dialogi i gra aktorska wystarczającą, aby trzymać widza w napięciu przez osiemdziesiąt minut. A to właśnie jeden z tych przypadków. Ta filmowa adaptacja sztuki teatralnej autorstwa Cormaca McCarthye’go opowiadaja o teologicznym sporze pozbawionego wiary w jakiekolwiek wartości profesora oraz wypełnionego wiarą w życie, prostego pracownika miejskiego, który powstrzymał samobójczą próbę tego pierwszego. Panowie siedzą przy stole i toczą dyskusję na temat istnienia Boga i sensu istnienia, stojąc po dwóch stronach barykady – jeden jest przedstawicielem chłodnego, pozbawionego złudzeń umysłu, drugi zaś siły i wiary płynącej wprost z serca. Łatwo się domyślić, że stanowią oni ucieleśnienie dwóch odwiecznie walczących ze sobą stanów ludzkiej natury.
Poruszając taką tematykę łatwo popaść w banał albo pewne schematyczne pułapki, ale w końcu mowa o tekście napisanym przez jednego z najwybitniejszych współczesnych pisarzy. McCarthy bardzo sprytnie rozkłada równowagę pomiędzy argumentami swoich bohaterów – kiedy już myślimy, że jedna ze stron zaczyna wygrywać, to ta druga przechodzi do kontrofensywy. Obserwowanie walki o duszę cynicznego profesora jest wyjątkowa wciągająca, bo do końca nie jesteśmy w stanie stwierdzić, która ze stron okaże się zwycięska. Wielka w tym też zasługa języka, którym posługują się postaci – dawno nie widziałem filmu wypełnionego tak piękna, sprawnie napisaną angielszczyzną. Ta rozmowa o sprawach ostatecznych jest trudna i wymagająca pełnego skupienia, ale jednocześnie bardzo wynagradzająca.
Ciężar tego typu filmu spada w dużej mierze na barki aktorów i trzeba przyznać, że pod tym względem mamy do czynienia z ekstraklasą. Zarówno Tommy Lee Jones i Samuel L. Jackson stworzyli dwie bardzo przejmujące, wypełnione emocjami kreacje. Jest to szczególnie widoczne w przypadku Jacksona, który świetnie odegrał postać zupełnie inną od jego typowych, stworzonych czystej zajebistości, bohaterów. Po seansie można poczuć żal, że nie jest on obsadzany w takich rolach częściej.
Sunset Limited to filmowa strawa dla ducha, którą polecam każdemu, kto czasem czuję potrzeba podchodzenia do spraw duchowych na poważnie. Taki półtoragodzinny, wymagający pełnego skupienia i przemyślenia paru spraw seans, to bardzo dobry sposób na wewnętrzne wyciszenie oraz spokojne przemyślenie pewnych spraw. Do obejrzenia na HBO GO