Dziennik Sebastiana Wilkowskiego #3

 Dziennik Sebastiana Wilkowskiego #3

Sławomir Mrożek, powroty do przeszłości i polskie święta. To wszystko w kolejnej odsłonie dzienników jednego z najciekawszych polskich pisarzy młodego pokolenia.


                                                 6 kwietnia

 

Telewizja była i sobie poszła. Coś poględziliśmy w składzie: ja, pisarz co jest moim kolegą, pisarz co moim kolegą zdecydowanie nie jest, pisarz podstarzały co lubi tylko siebie, pani aktorka, o której wieku nie wypada mówić i dlatego się mądrzy. Po wszystkim zadzwoniła do mnie rodzicielka i powiedziała, że czas sobie sprawić nową marynarkę. I to chyba najlepiej podsumowuje ważkość tego wydarzenia.

                                                  8 kwietnia

 

Piszę dziennik, więc czas nadrobić to co poczynali w tej dziedzinie lepsi ode mnie. Trzeba znaleźć złoty środek, bo nie wypada iść w perwersyjną wręcz autokreację w stylu Gombrowicza. Chociaż bardziej boję się nudy jak u Bronisława Malinowskiego, gdzie można sobie poczytać o tym jak chodził sobie z Witkacym na grzyby. I naprawdę nie chodziło o jakąkolwiek narkotyzację tylko o materiał na posiłek.  Skuszony pięknym wydaniem sięgnąłem w końcu po dzienniki Mrożka, które okazały się tym, czego właśnie potrzebowałem. Wielki kpiarz na przemian raczy nas błyskotliwymi spostrzeżeniami i problemami z niemocą twórczą. To zawsze buduje, kiedy okazuje się, że nawet najwięksi mieli okresy kompletnego zawieszenia. Drugą myślą jaka się nasuwa podczas tej lektury jest “Jezu święty, ile można narzekać”. Naprawdę, Mrożek sprawia wrażenie człowieka mogącego wyssać z pomieszczenia jakiekolwiek pokłady entuzjazmu i chęci działania. Co oczywiście nasuwa odwieczne rozważania na temat tego, czy satyra może mieć źródło w naturze kompletnie ponurej. Oczywiście nie chcę dyskredytować jego postaci, więc w ramach zadośćuczynienia zamieszczę cytat, który działa na mnie motywująco jak diabli.

“Oczywiście nie ma żadnej przyczyny, żebym miał napisać cokolwiek. (Podobnie nie ma żadnej przyczyny, żebym zrobił cokolwiek innego.) Wobec tego jedynym sposobem, żebym cokolwiek napisał, jest właśnie cokolwiek napisać. Z tego, że nie ma żadnej ostatecznej przyczyny, żebym miał coś napisać, wynika jasno, że nie należy już takiej przyczyny szukać. Jakąkolwiek znajdę, okaże się niewystarczająca”.

mrozek

                                                             

                                              10 kwietnia

Cały ten ostatni marazm sprawił, że zapomniałem o zbliżającej się Wielkanocy. Wbrew temu co mogłoby się wydawać, całkiem lubię ten moment. Od kiedy pamiętam spędzamy te święta w domku moich dziadków nad jeziorem. Oczywiście każde święta to mieszanina rodzinnego koszmaru, kilku miłych chwil i bezwstydnej konsumpcji jedzenia składającego się głównie z tłuszczu. Maraton nieróbstwa i rozpasania z religią w tle, choć na szczęście ten ostatni element ogranicza się u nas do kilku pogańskich rytuałów. Wszytko to byłoby dla mnie całkowicie nie do zniesienia gdyby nie pewien mój prywatny rytuał, który odprawiam już od parunastu lat. Kiedy mija 22, jestem obżarty i mam napite, a rodzina odlatuje mentalnie w dziwne rejony, ja ukrywam się w swoim pokoju i przenoszę w krainę zbuntowanego nastolatka. Odpalam sobie jointa, zakładam słuchawki i następne kilka godzin spędzam na czytaniu starych magazynów komputerowych mając za muzyczne tło “Desintegration” The Cure. Moja prywatna kapsuła czasu przenosząca mnie w magiczny wiek, w którym zawodzenia Roberta Smitha da się jeszcze słuchać bez poczucia żenady. Snując się razem z myślami po rozmazanym świecie miękkich narkotyków nie zwracam uwagi na nieznośną tendencyjność zimnej fali ani brak umiejętności pisarskich rodzimych dziennikarzy growych. Krótko mówiąc, robię to, co większość – tkwię w chwili i udaję, że wynika z tego cokolwiek wartościowego. Następnego dnia budzę się z miłym przeświadczeniem, że na szczęście to wszystko już dawno minęło.

 

Related post

WP-Backgrounds Lite by InoPlugs Web Design and Juwelier Schönmann 1010 Wien