Najbardziej niebezpieczny pisarz w Polsce, czyli dlaczego uwielbiamy Andrzeja Stasiuka
Andrzej Stasiuk znowu to zrobił. „Wschód” jest jego kolejną książką, która hipnotyzuje i nie pozwala się od siebie oderwać. A po zakończeniu lektury jedyne na co ma się ochotę, to rzucić wszystko w pizdu i wyruszyć w jakieś zapomniane przez Boga i Zachód miejsce.
Moje pierwsze spotkanie z twórczością Andrzeja Stasiuka miało miejsce w sytuacji prawie idealnej. Może twórczość to za duże słowo, bo było to tylko parę krótkich zdań. Późny sierpień 2011, siedzę z znajomymi w albańskim autobusie na trasie Korcza – Girikastra. Po kilku godzinach jazdy przywykliśmy do tragicznego stanu górskiej drogi, a myśli o tym, że zaraz runiemy w kilkudziesięciometrową przepaść zaczęły pojawiać się rzadziej niż pięć razy na minutę. Można w sumie powiedzieć, że powoli zaczęły się nudy i sięganie po przewodniku w celu zaplanowania dalszych wojaży. I właśnie w jednej z tych książeczek natknąłem się na zdanie, które na zawsze wyryło nazwisko Stasiuka w moim mózgu: „Tak, wszyscy powinni tam pojechać. A przynajmniej ci, którzy wymieniają nazwę „Europa”. To powinien być obrzęd inicjacyjny, ponieważ Albania jest podświadomością tego kontynentu. Tak, Albania, to europejskie id, to jest lęk, który nawiedza nocą śpiący Paryż, Londyn i Frankfurt nad Menem. To jest ciemna studnia, w głąb której powinni zerknąć ci, którym się wydaje, że bieg rzeczy został ustalony raz na zawsze.” Rzadko ogarnia mnie tak mocne przekonanie, że właśnie ktoś ubrał w słowa myśli, których ja nie byłem w stanie poskładać.
Kilka miesięcy później pierwszy raz przeczytałem „Jadąc do Babadag”, z którego pochodziło owo magiczne zdanie. I zapadłem w nieuleczalną miłość do Stasiuka i nie potrafi nie myśleć jego językiem ilekroć wyjeżdżam do jednego z byłych krajów bloku komunistycznego. Podzielam z nim to umiłowanie do wschodniego i południowego rozpierdolu. Do miejsc, które powinny już dawno zniknąć w odmętach historii, a mimo tego uparcie trwają. Gruzja, Serbia, czy Ukraina, wszędzie tam myślałem językiem, który zaszczepiły mi jego książki. Stasiuka nie obchodzi blichtr i nuda jednostajnego Zachodu, niezbyt interesują go także zabytki i monumentalne atrakcje turystyczne. On poszukuje tego, co mało kogo obchodzi. Zabitych dechami wygwizdowi, śladów najnowszej historii i tego nienazwanego czegoś ukrytego w tym, o czym już dawno zapomniał Zachód. I opisuje to w sposób wręcz religijny, podróże Stasiuka nie mają nic wspólnego z turystycznym wypoczynkiem. To mistyczne podróże, które pozwalają mu zbliżyć się do sensu i ułożyć jakiś obraz człowieczeństwa. Tylko, że w przeciwieństwie do wielu, od buddyjskiego klasztoru woli zapadłą wieś w Rumunii. I robi to z niesamowitą wręcz szczerością, która hipnotyzuje. Czytanie jego książek przypomina rodzaj transu, Stasiuk pisze często w sposób rozmyty, przeskakując z tematu na temat. Można mu zarzucić, że duża część jego książek jest właściwie o tym samym i gdyby pomieszać ich fragmenty, to trudno byłoby powiedzieć, z której dokładnie pochodzą. Jest w tym trochę racji, a ja osobiście nie uznaję tego za wadę. Powrót do książek Stasiuka jest jak ponowne spotkanie ze starym znajomym. Dużo jego opowieści się powtarza, ale za każdym razem czuje się, że w ten sposób poznajemy go jeszcze lepiej.
A dlaczego uważam, że to najbardziej niebezpieczny pisarz w Polsce? Bo jego książki działają jak narkotyk. Dosłownie wczoraj wziąłem do rąk jego najnowsze dzieło „Wschód”. Gdy piszę ten tekst jest godzina czternasta, a ja przeczytałem już wszystkie 300 stron. I znowu bardziej niż wszystkiego pragnę wyjazdu w jedno z tych tajemniczych miejsc, gdzie pozornie nie ma nic ciekawego. Usiąść na ganku domku na jakieś zapadłej wsi, gdzie stare kobieciny wynajmują pokoje na nocleg i posłuchać ich gadaniny przy paskudnym winie i tanich fajkach. I tak sobie myślę, że Stasiuk w podobny sposób dociera do niezliczonej liczby osób. I pewnego dnia oni wszyscy wypną się na zachód i pójdą gdzieś wpizdu w poszukiwaniu korzeni swojej tożsamości i zostaną tam już na zawsze.