Serialowy “Kaznodzieja” – Kuksaniec w bok zamiast kopnięcia w jaja.
O ekranizacji kultowego komiksu Gartha Ennisa mówiło się już od dawna. Serial zdążył nawet zdobyć łatkę tytułu zbyt mocnego dla HBO. W końcu za jego produkcję zabrało się znane z dość odważnych posunięć AMC. Czy rzeczywiście doczekaliśmy się naprawdę kontrowersyjnego serialu?
Tworzony przez Gartha Ennisa i Steve’a Dillona “Kaznodzieja” to jedna z najważniejszych serii komiksowych drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych. Od samego początku budziła kontrowersje za sprawą bluźnierczej i bezkompromisowej fabuły. Historai Jessego Custera, byłego pastora obdarzonego mocą słowa bożego, który w towarzystwie swojej dziewczyny i irlandzkiego wampira przemierza Stany Zjednoczone, aby odnaleźć szybko zdobyła status kultowej. To dość niezwykła mieszanka rozprawy z mitologizacją USA na czele z prawdziwymi mężczyznami, brutalnego ataku na zakłamanie religii z buntem przeciwko wszystkiemu i wszystkim – zaserwowane z subtelnością mocnego kopa w przyrodzenie.
Osobiście nie jestem wielbicielem tej serii, owszem bardzo ją lubię, ale w pewnym momencie zaczyna się po prostu rozłazić, a pomysły Ennisa zamiast szokować rażą gówniarskim podejściem. Nie zmienia to jednak faktu, że pierwsze trzy tomy potrafią zszokować i uwieść swoim szelmowskim wdziękiem. Ten komiks jest trochę jak ten kumpel, z którym fajnie czasem sobie popić i trochę narozrabiać, ale na dłuższą metę trudno z nim wytrzymać. Dlatego też na wieści o nadchodzącym serialu oczekiwałem z ciekawością, ale daleko mi było do popłynięcia na fali fanowskiej ekscytacji.
Z serialami pokroju “Kaznodziei” można się obchodzić dwojako. Pierwsza droga to bezustanne porównywanie do oryginału i czepianie się każdego szczegółu. Wielbicielom tej metody mogę powiedzieć aby dali sobie spokój, bo jak na razie to w serialu zgadzają się personalia bohaterów, reszta to swobodna wariacja i próba stworzenia własnej fabuły. Z całą pewnością mamy tu do czynienia z produkcją swobodnie opartą na motywach komiksu, a nie z adaptacją. Czyli podobnie jak w przypadku nieszczęsnego “Constantine’a”, którego łaskawie zdjęto po pierwszym sezonie.
Ustaliliśmy, że do nowej produkcji Setha Rogena należy podejść bez fanowskiego zacięcia, więc jak się ona sprawdza po prostu jako nowa propozycja serialowa? Niestety, gdyby nie intrygująca marka, dałbym sobie spokój z “Kaznodzieją” już po pierwszym odcinku. Pilot trwa ponad godzinę, ale trudno po nim właściwie wywnioskować, o co w tym serialu chodzi. Obserwujemy jak główny bohater krąży po swoim zadupiu w Teksasie próbując rozwiązać problemy jego mieszkańców. Widzimy jak zapoznaje się z Cassidym, który spada z samolotu po wcześniejszym dokonaniu masakry na jego pasażerach (w ogóle nie zrozumiałem wątku), pojawia się Tulip i Gębodupa, w końcu uderza w niego boska moc. Szczerze, to zrozumiałem te sceny tylko dlatego, że czytałem wcześniej komiks, inaczej nie miałbym zupełnego pojęcia, co się właściwie dzieje. I byłby to ten intrygujący rodzaj niewiedzy.
O ile fabuła może jeszcze się rozkręcić, to samo wykonanie serialu nie nastraja optymistycznie. Ciągle miałem wrażenie, że ktoś miał może i fajny zamysł, ale zabrakło mu umiejętności do jego realizacji. Pozornie klimatyczne ujęcia rażą sztucznością, brutalne sceny nie szokują, a całość strasznie się wlecze. Tę nieporadność widać doskonale po scenach walki, które są zwyczajnie za czyste. Bohaterowie walczą jak wyszkoleni bojownicy, a nie regularni uczestnicy barowych burd, jak powinno to się odbywać w historii o współczesnych kowbojach. Kontrowersyjność serialu też nie do końca mnie przekonywuje. Jak na razie bardziej to przypomina wybryki zbuntowanego ucznia gimnazjum, który boi się, że jak naprawdę przegnie to nie ujdzie mu to na sucho. Jakby zebrać to wszystko do kupy wychodzi na to, że zewsząd wylewa się na nas nijakość, która próbuje udawać coś więcej. Wisienką na torcie jest główny bohater, który zamiast bycia wykutym w słońcu i piachu twardzielem sprawia wrażenie miękkiego misiaczka.
“Kaznodzieja” w swoim pierwszym odcinku za mocno stosuje pół środki, których efektem jest godzina zupełnie nieprzekonywujących scen. Takie produkcje muszą jechać po bandzie i niczego się nie bać, inaczej za dużo w nich fałszywych nut. Dam szansę jeszcze dwóm odcinkom, ale jeśli nic się nie zmieni, to sobie odpuszczę. Za dużo jest naprawdę ciekawych seriali, które nie muszą silić się na bycie naprawdę szokującymi.