Underwood znowu pokazuje pazur – podsumowanie czwartego sezonu “House of Cards”
Po niezbyt udanym trzecim sezonie, “House of Cards” wraca z nowymi odcinkami i ponownie oczarowuje widza. Czwarty sezon przypomina nam za co pokochaliśmy historię o bezlitosnej walce o władzę.
Muszę przyznać, że obejrzenie trzeciego sezonu “House of Cards” zajęło mi nieprzyzwoicie dużą ilość czasu. Miały w nim miejsce takie dłużyzny, że po prostu nie mogłem się przemóc by sięgnąć po następny odcinek. Zakończenie trochę wynagrodziło te trudy, ale nadal wspominam go jako najsłabszy element całego serialu. Obawiałem się nawet, że “House of Cards” straciło swoją siłę napędową, jaką była walka Underwooda o zdobycie władzy. Jej utrzymanie nie wydawało się już tak ciekawe. Jednak w tegorocznym sezonie twórcy udowodnili, że nadal mają parę asów w rękawie i zrozumieli, co ostatnim razem poszło nie tak jak powinno. Po obejrzeniu całego sezonu wykonałem sobie krótką listę rzeczy, które moim zdaniem wpłynęły na jego pozytywny odbiór.
Uwaga – poniższy tekst dotyczy także fabuły tego sezonu, więc skierowany jest dla tych, którzy już go oglądali albo aż tak nie przejmują się spoilerami. Starałem się zbytni nie zdradzać najważniejszych wydarzeń, ale tym przeczulonym czytanie tekstu stanowczo odradzam.
Mniej spraw osobistych, więcej polityki
“House of Cards” to serial o polityce i to właśnie ją chcę oglądać na ekranie. Chcę widzieć jak bezwzględni profesjonaliści przepychają się i walczą o władzę, ich życie osobiste mnie interesuje. Dlatego w poprzednim sezonie nudziło mnie zbyt dużo scen związanych z romansem Jackie Sharp z Remim i wątek życia rodzinnego Douga. Ten drugi był ważny by pokazać jakim jest zwyrolem, ale też potrafił zmęczyć. Jeśli chodzi o relacje osobiste to według mnie powinny być ograniczony tylko do postaci Underwoodów, tyle wystarczy. W sezonie czwartym ten balans został zachowany, życie prywatne drugoplanowych postaci jest zaznaczone w paru momentach, a o wiele więcej uwagi poświęcone jest politycznym rozgrywką. To one są siłą napędową tego serialu i niech tak już pozostanie.
Godny przeciwnik dla Franka
W trzecim sezonie bardzo brakowało mi postaci, z którą Underwood mógłby naprawdę mierzyć się jak równy z równym, tak jak z Raymondem Tuskiem sezon wcześniej. Na początku mogło się wydawać, że taką osobowością będzie prezydent Rosji, ale okazał się on mniej znaczącą postacią niż mogło się wydawać na początku. Natomiast Heather Dunbar od razu jawiła się jako chwilowa przeszkoda, która zostanie w swoim czasie zmiażdżona. W tym sezonie początkowo daje mu się w znaki własna żona, ale prawdziwe wyzwanie pojawia się w połowie wraz z kandydatem republikanów, Willem Conwayem. Człowiek rodzinny, weteran z Afganistanu, który idealnie odnajduje się w świecie mediów społecznościowych. Pozornie postać zupełnie różna od Francisa, ale w głębi serca tak samo głodna władzy jak on. Obserwacja ich wzajemnej rywalizacji i podchodów jest przyjemnością samą sobie i mam nadzieję, że będzie równie ciekawa w następnym sezonie.
Domek z kart zaczyna się chwiać
Historia Franka Underwooda potrafi doprowadzić do rozdwojenia jaźni. Z jednej strony widz go podziwia i kibicuje w pokonywaniu nieudolnych przeciwników, ale jednocześnie czeka na jego potknięcie i moment, kiedy cała misternie układana struktura w końcu się rozpadnie. A jeszcze bardziej czeka na ujawnienie jego zbrodni. Od drugiego sezonu obserwujemy jak wszelkie próby dotarcia do tajemnic głównego bohatera są dławione, a sami węszący niszczeni lub wręcz zabijani. Jednak ta nienaruszalność zaczęła się robić dość nudna i w końcu nastał czas prawdziwego zagrożenia. Twórcy sugerują to już w pierwszej scenie, w której pojawia się nie widziany od drugiego sezonu Lucas Goodwin. Korzystając z systemu ochrony świadków wychodzi z więzienia i oczywiście próbuje zemścić się na Underwoodzie, z dość nieoczekiwanym skutkiem. Jednak jest to zmyłka scenarzystów, bo prawdziwe polowanie zaczyna kolejna zapomniana postać, czyli Tom Hammerschmidt, były przełożony Lucasa i Zoe. Na własną rękę rozpoczyna dziennikarskie śledztwo mające na celu ujawnienie matactw Franka. Bardzo spodobało mi się, że to właśnie jego nadużycia, a nie rzeczywiste zbrodnie, mogą okazać się dla niego gwoździem do trumny.
Przesuwanie granic
Jedną z rzeczy, które fascynowały w pierwszych dwóch sezonach było obserwowanie jak Underwood przekracza coraz dalsze granice moralne i prawne. Jednak w pewnym momencie doszedł do takiego poziomu zwyrodnienia, że jasne stało się iż dla władzy zrobi wszystko. W trzecim sezonie brakowało właśnie tego charakterystycznego nerwu. Podobnie jest zresztą w sezonie czwartym, aż do finałowego odcinka, w którym dowiadujemy się, że jednak istnieją jeszcze kolejne granice do przekroczenia. Tutaj nie będę zdradzał zakończenia i napiszę tylko, że znowu poczułem ten specyficzny dreszcz, który potrafi wywołać ten serial w swoich najlepszych momentach. Underwood i jego żądza władzy nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa.