Przegląd filmowy #4 – Animowany szał
Ostatnimi czasy miałem okazję ponadrabiać trochę zaległości w dziedzinie animacji. Głównie były to filmy Pixara, ale znalazło się także miejsce na studio Ghibli.
Wall-e – Mocno zwlekałem z obejrzeniem pixarowego hitu, bo trochę obawiałem się zawodu. W końcu parę lat temu, Wall-E był na ustach wszystkich i stał się najlepszym przykładem na dojrzałość współczesnej animacji. Nie obejrzałem go w czasie premiery, czas mijał, a ja wciąż zwlekałem. W końcu postanowiłem to naprawić i muszę przyznać, że mam dość mieszane uczucia. To znaczy, pierwsza część, ta rozgrywająca się jeszcze na ziemi, w której jedynymi postaciami są mały robocik i jego ukochana, jest e rewelacyjna. Scenarzyści musieli się naprawdę natrudzić, by pokazać emocje i życie robota, który nie jest w stanie przekazać ich za pomocą śłów. Dodatkowe wrażenie robi wizja zrujnowanej ziemi, która intryguje stojącą za nią tajemnicą. Niestety, druga część filmu, zrujnowała to wrażenie. Od momentu pojawienia się bohatera na statku pełnym ludzi, animacja traci dużo ze swojego uroku i zmienia się w co najwyżej przyzwoitą historie awanturniczą. Nie mówię, że ogląda się ja źle, ale dysonans w porównaniu z początkiem filmu jest stanowczo za duży, by zachwycać się całością.
Gdzie jest Nemo – Muszę się pokajać i przyznać to błędu – bo byłem pewien, że przygody zagubionej rybki to jeden z tych filmów Pixara, które mogę sobie spokojnie odpuścić. Z nie wiadomych przyczyn umieszczałem go bliżej “Aut” niż “Odlotu”. Teraz rozumiem, że bardzo się myliłem i przez długi czas pozbawiałem się możliwości obcowania z tą uroczą i bardzo mądrą opowieścią o strachu przed utratą i potrzebie przełamywania swoich lęków. Kombinacja, która jest dla mnie esencją największych hitów tego studia. Warstwa graficzna wyraźnie się zestarzałą i widać technologiczne braki, ale nadal cieszy oko. Największą siłą filmu są bardzo nakreślone postacie, na czele z walczącym ze swoimi traumami ojcem głównego bohatera. Bardzo też zaskoczyła mnie Dori, zazwyczaj nie cierpię postaci “zabawnej, szalonej pierdoły”, a tutaj naprawdę poczułem do niej sympatię. Podobało mi się także to, że rybki pokazane w filmie nie są antropomorficzne i żyją jak ludzie, tylko są właśnie rybkami. Jak się zastanowić, to w bajkach o zwierzętach nie jest to wcale tak częste zjawisko. Bardzo cieszę się, że nadrobiłem tę zaległość i niecierpliwie czekam na przyszłoroczny sequel.
Uniwersytet potworny – To z kolei animacja Pixara, do której nie miałem żadnych oczekiwań i odpaliłem ją właściwie z rozpędu. “Potwory i spółkę” wspominam jako fajną bajeczkę, ale niekoniecznie jako film, do którego muszę powrócić w dorosłym życiu. Dlatego też, do prequela opowieści o sympatycznych strachach podszedłem zupełnie na zimno. Film co prawda ogląda się jak całkiem przyjemną komedię, ale nie z pewnością nie jest to poziom, do którego potrafi sięgnąć Pixar. To tak naprawdę wariacja na produkcję spod znaku “Zemsty frajerów”, ale z wiadomych powodów pozbawiona żenujących dowcipów o seksie i cyckach (nawet zabawny jest fakt, że w obu obrazach występuje John Goodman). Największe wrażenie robi strona wizualna, a szczególnie bardzo ciekawe projekty postaci. Potwory są pomysłowo wymyślone i pięknie zaanimowane. Obejrzeć można, ale niczego nie stracicie jeśli tego nie zrobicie. Po tym filmie idealnie widać, że studio miało niestety okres dość mocnej zadyszki. Na szczęście, “W głowie się nie mieści” pozwoliło ponownie uwierzyć w magiczne moce uznanego studia.
Księżniczka Kaguya – Prawdziwa petarda, o istnieniu której dowiedziałem się dopiero w zeszłym tygodniu. Pięknie narysowana i posiadająca niepowtarzalny klimat adaptacja pewnej starej japońskiej legendy o starym zbieraczu bambusów, który odnajduje w jednym z nich małą dziewczynkę i postanawia zrobić z niej prawdziwą królewnę. Piękna, cudownie opowiedziana i mądra opowieść, która nie sili się na niepotrzebne komplikacje. Mnie chyba najbardziej urzekła właśnie ta prostota. Twórcy chcieli nam po prostu przedstawić klasyczną baśń, żadnych aluzji do współczesności, czy oczek do widza, tylko opowieść, która sama broni się swoją ponadczasowością. Jeśli ktoś uważa, że współczesne animacje nie mają w sobie głębi i polegają tylko na efekciarstwie, to niech obejrzy ostatnie arcydzieło studia Ghibli i zamilknie na wieki.