Tenet, czyli królicze bobki w czarodziejskim kapeluszu

 Tenet, czyli królicze bobki w czarodziejskim kapeluszu

“Tenet” stanowi dowód na to, że Christopher Nolan pogubił się w umiłowaniu swojego domniemanego geniuszu. Tak bardzo zafiksował się na wymyślonej przez siebie sztuczce, że przy okazji zapomniał zrobić dobry film.

“Niesamowite, całkiem niedawno nie potrafiliśmy sobie nawet wyobrazić istnienia tylu wymiarów, a teraz korzystamy z nich w imię jarmarcznej rozgrywki”.

Takimi słowami mój znajomy skwitował kiedyś widok jednej z budek oferujących nowe filmowe doznania, które spotkać można chyba w każdej turystycznej miejscowości. Ich ekspansja zaczynała się niewinnie, od wchodzenia w “4D”, ale potem łapczywi kolejnych wymiarów biznesmeni dokładali coraz większe cyfry z przodu, nie bacząc na to, że ludzki mózg może nie ogarnąć tak dużych zmian w postrzeganiu czasu i przestrzeni. Na własne oczy widziałem szyld mówiący o “XD”, który zapewne pozwalał odwiedzającym na znalezienie się w punkcie skupiającym w sobie początek wszystkich możliwych nieskończoności. Dość intensywne przeżycie, jak na coś, co stoi obok budki z watą cukrową.

No dobrze, trochę sobie poszydziliśmy z kuriozalnych szyldów reklamujących seanse, w czasie których możemy zostać wytrząsani i polani wodą, ale co ma to wspólnego z Tenet? Myśląc o tym filmie nie mogę odpędzić się od skojarzeń właśnie z tymi fajnie brzmiącymi opisami, które zapowiadają zupełnie nowe doznania, a ostatecznie szybko okazują się męczącą rozrywką opartą na powtarzalnych bajerach. Dokładnie tak samo czułem się w czasie oglądania nowego obrazu Christophera Nolana, reklamowanego jako dzieło mające na zawsze zmienić postrzeganie tego, czym może być filmowa narracja. Percepcyjne gacie miały zostać wywalone na drugą stronę, a zamiast tego zobaczyłem film, w którym twórcy wykorzystują całą masę sztuczek i zmyłek mających na celu odciągnięcie mojej uwagi od tego, na jak lichym szkielecie postawiono całą produkcję. Zanim jednak przejdę do krytyki jego nowego filmu, chciałbym trochę napisać o moim stosunku zarówno do twórczości samego reżysera.

Edit z przyszłości: wbrew moim pierwotnym zamiarom okazało się, że wyszedł mi wpis w dużej mierze poświęcony całemu kinu Nolana Jeśli ktoś chce przeczytać moją opinię o samym Tenet, nie ich przewini tekst do odpowiedniego nagłówka.

Christopher Nolan
Autor zdjęcia: Georges Biard na licencji CC BY-SA 4.0

Christopher Nolan jest z całą pewnością jedną z największych osobowości współczesnego kina, tego nie zamierzam mu odbierać. To taki powoli wymierający gatunek filmowca zdającego sobie sprawę z tego, że budowanie własnej legendy jest czasami równie ważne, co cała reszta rzemiosła. W jego przypadku doskonale działa zderzenie dwóch osobowości. Pierwszą z nich jest “ostatni dżentelmen kina”, trochę staroświecki, a trochę zabawny w swoich nawykach. Na planie zawsze ubrany jest w marynarkę z wypełnionym herbatą termosem wsadzonym do kieszeni, aktorom nie pozwala korzystać z komórek (sam takowej nie posiada, adresu email także) ani siadać, wciąż korzysta z tej samej maszyny do pisania podarowanej mu przez ojca. Ten wizerunek uroczego ekscentryka świetnie dopełnia się z drugim obliczem, czyli “wizjonerem kina”, którego każdy nowy film powinien wywrócić umysł widza na drugą stronę. U Nolana od samego początku kariery czuć fascynację zaburzoną chronologią, scenariuszami-układankami i produkcjami, które do pełnego zrozumienia wymagają kilku seansów (bo klucz do ich rozwiązania pojawia się na samym końcu). Całkiem ujmujące jest to, jak mocno trzyma się tego, co zapowiadało już jego debiutanckie (trochę niesłusznie pomijane) The Following. W pełni utwierdziło to kultowe Memento, które świetnie wpisało się w panującą w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych modę na takie kino (choćby Usual Suspects, Fight Club, Szósty zmysł). Ten film wciąż pozostaje dla mnie najbardziej uczciwą z produkcji, w których najmocniej czuć autorski odcisk Nolana – zaliczam do nich też Prestiż, Incepcję, Interstellar i właśnie Tenet. Batmany to dla mnie trochę inna bajka, a bardzo lubiana przez mnie Dunkierka jest narracyjnie pomysłowym, ale prostym filmem). Nikt tu nie próbuje udawać, że chodzi o coś więcej. Dostajemy w gruncie rzeczy prostą historię kryminalną, która przez narracyjne fikołki zmienia się w gęstą fabularną układankę. Świetny popis umiejętności i dowód na to, że nie zawsze istotne jest o czym jest dana opowieść, a to jak zostaje nam przedstawiona. Prosto i konkretnie. Szkoda tylko, że od tego momentu reżyser stwierdził, że czas wszystko pokomplikować.

Memento mogło być startem zawrotnej kariery, ale dla mnie filmem na stałe definiującym styl Nolana pozostaje jednak Prestiż. To tutaj ujawnia się jego umiłowanie do wizualnego porządku, także pod względem prezencji samych bohaterów. Wszystko jest tam estetycznie wysmakowane, przemyślane, ale jednocześnie zimne i mało przyjazne. Światy kreowane przez angielskiego filmowca nie są miejscem, w którym widzowie mają poczuć się komfortowo. Nie, one są stworzone po to, abyśmy mogli je podziwiać. A nawet inaczej — mają być tłem dla kolejnych iluzji i tricków, którymi mamy się zachwycić. Oczywiście, wszystko to podane z śmiertelną powagą i sugestią, że mamy do czynienia z prawdziwą kinową głębią. I tak naprawdę nie mam z tym podejściem większego problemu, ot kolejna konwencja stanowiąca znak rozpoznawczy reżysera, coś czego w kinie bardziej zawsze jest za mało. Sam zresztą lubię Prestiż za to, jak cudownie bezczelnie wplata esencje magicznej sztuczki w historię traktującą o iluzjonistach. Tego typu przedstawienie to pewien rodzaju układ, w którym widz poświęca swoją dociekliwość na rzecz dziecięcego oczarowania.Dla mnie ma nic bardziej psującego zabawę z takiego pokazu niż odkrycie, na czym tak naprawdę polega cała tajemnica — satysfakcja z rozwiązania nigdy nie będzie tak duża, jak ta wynikająca z naiwnego poddania się iluzji. Dlatego nigdy nie starałem się zbytnio analizować Prestiżu —  po prostu wiem, że urok prysłby błyskawicznie.

Prestiż Chrstian Bale

W roli sprawnego sztukmistrza Nolan sprawdzał się świetnie, ale dla tak ambitnego filmowca było to zdecydowanie za mało.  Do głosu zaczęła dochodzić jego kolejna reżyserska osobowość,  czyli twórca widowisk. Trudno oprzeć się wrażeniu, że filmy o Batmanie były mu potrzebne do tego, aby udowodnić, że jest w stanie pokierować powstawaniem blockbustera o olbrzymim budżecie, w którym jego pasja do zamotanych historii połączona zostanie z olśniewającą oprawą audio-wizualną. Dzięki temu powstała Incepcja, czyli film, któremu rozmachu nie da się odmówić. I tym razem znowu wszystko wydawało się być na swoim miejscu. Nolan stworzył obraz, który znalazł się idealnie w punkcie kina mainstreamowego i autorskiego —   zadowalającego zarówno fanów akcyjniaków, jak i miłośników filmowej kombinatoryki. Trzeba docenić też, jak dobrze wyważona jest fabuła Incepcji —  na tyle skomplikowana, aby zgubić nieuważnego widza i wzbudzić dyskusję, ale jednocześnie dość łatwa do zrozumienia po dokładnym przeanalizowaniu. Dodatkowo fantastyczna natura samej historii pozwalała przymknąć oko na jej pewne logiczne bzdury, które trochę psują wizerunek scenarzysty-zegarmistrza. Jednak tutaj także pojawiły się znaki ostrzegawcze na temat tego, że zafiksowanie na punkcie wyjściowego pomysłu potrafi zasłonić Nolanowi inne elementy jego produkcji. 

Interstellar

Tak naprawdę pierwszym filmem, przy którym straciłem cierpliwość do nolanowskich zagrywek okazał się dopiero Intestellar, gdzie do głosu doszła też jego filozoficzna natura.To wtedy twórca Memento po raz pierwszy zafiksował się na swoich pomysłach tak bardzo że przy okazji zapomniał zrobić dobry film. Interstellar jest stanowczo za długi, a poziom nagromadzonego patosu i emocjonalnego szantażu skierowanego w stronę widza kilkukrotnie przewyższa stany krytyczne. To jednak kwestia gustu, bo rozumiem, że komuś może to nie przeszkadzać —  w końcu nie jest łatwo opowiadać o kosmosie i ratowaniu ludzkości bez pewnego nadęcia. Przyznaję też, że oprawa wizualna jest tu oszałamiająca, a w kinie efekt był rzeczywiście nieziemski (żarcik zamierzony). Jednak jednej rzeczy nie jestem w stanie zdzierżyć —  tego, jak bardzo Nolan popada w samozachwyt nad swoim sprytem i inteligencją. Z jednej strony chwali się zgodnością z prawami fizyki i naukowym prawdopodobieństwem opowiadanej historii, pokazuje jaki to z niego bystrzak. Z drugiej zaś tworzy fabułę przepełnioną dziurami logicznymi, które normalnie nie bolały by aż tak bardzo, gdyby nie własnie to napuszenie. To jednak nadal nie jest duży problem w porównaniu z wymykiem w postaci “siły miłości”, którą scenariusz wykorzystywał w momentach, w których jego logika zapędzana była w ślepy zaułek bez wyjścia. Wmawianie nam, że obserwujemy dzieło geniuszu, z jednoczesnym uciekaniem się od ratującego wszystko uduchowionego mumbo jumbo to dla mnie już za wiele.

Tenet

Tenet Robert Pattinson David Washinghton

Pomimo wymienionych już uwag, mogę przyznać, że Nolan potrafił dotąd pogodzić obsesję wokół własnego pomysłu ze sprawnie poprowadzoną narracją filmową. Oczywiście czuć było, że najważniejsze jest dla niego rozegranie swojej sztuczki, ale współdziałało to, lepiej lub gorzej, z pozostałymi elementami filmu. Czego niestety nie można powiedzieć o Tenet, w którym wszystko podporządkowane zostało głównemu tematowi, jakim jest odwrócenie biegu czasu. Wszystkie wątki fabularne i zachowania bohaterów służą tylko jednemu celowi, jakim jest możliwość ukazania kolejnych wibbley wobbley timey winey stuff. Przez cały seans czułem się, jakby Nolan wisiał nade mną i dysząc z podniecenia mówił “no niezły jestem co, wybuchła już Ci głowa od próby zrozumienia tej układanki?”. I pewnie nie byłoby to aż takim problemem, gdybym mógł na ekranie obserwować ludzi, których losy cokolwiek mnie obchodzą, a motywacją do dokładnego śledzenia byłoby coś więcej niż możliwość przybicia intelektualnej piątki sobie samemu.

Swoje narzekanie zacznę od tego, na co psioczą chyba wszyscy, czyli na tragicznie napisanych bohaterów. Jestem w stanie zrozumieć, że Nolanowi zależało na tym, aby główny protagonista jawił się nie jako prawdziwy człowiek, a pozbawiony wolnej woli trybik w czasowej maszynie, nawet doceniam jego brak imienia. Nie znaczy to jednak, że musi być on tak pozbawioną charakteru i charyzmy mimozą. Część winy zwalana jest tu na grającego go Davida Washingtona, ale ten w BlacKkKlansman udowodnił, że potrafi być niesamowicie cool na ekranie, więc dalej obstawiam źle napisaną postać. Jeszcze gorzej prezentuje się tutaj główna postać kobieca, czyli grana przez Elizabeth Devicki Kat. Nolanowi od zawsze zarzuca się brak umiejętności pisania kobiet, a tutaj udowadnia to dobitnie. To podręcznikowa , pozbawiona osobowości dama w opałach, która nie jest w stanie zrobić niczego bez interwencji bohatera. Choć może ten brak wyrazu był dobrym rozwiązaniem, bo z drugiej strony mamy głównego złego tej opowieści, czyli granego przez Kennetha Branagha Andreia Satora. Rosyjski handlarz bronią jest postacią tak diabolicznie przerysowną, że sprawia wrażenie wyciągniętego z kreskówki. Jedyną budzącą sympatię koleżką jest w tym wszystkim Neil (świetny jak zawsze Robert Patinson), który broni się swoim dystansem i ironicznym humorem, ale to chyba nadal za mało, aby mówić o bohaterze z krwi i kości. Natomiast postaci drugoplanowe nie istnieją, bo zostały zastąpione cyborgami, których jedynym celem jest wygłaszanie ekspozycji tłumaczących zasady funkcjonowania świata przedstawionego.

Tenet David Washington Elizabeth Debicki
Rozmazana Elizabeth Debicki doskonale symbolizuje charakter jej postaci

Za sprawą Dunkierki Nolan zdobył u mnie naprawdę duży kredyt zaufania w kwestii budowania ekranowego napięcia. W swoim poprzednim filmie udowodnił, że za sprawą dość prostych zabiegów jest w stanie sprawić, abym przez półtorej godziny siedział jak na szpilkach. Pozwoliło mi to mieć nadzieję, że nawet jeśli będę miał uwagi to fabuły, to przynajmniej będą się fajnie ścigać i szczelać z dodatkiem czasowego bajeru. Zaznaczę też, że była to moja pierwsza wizyta w kinie od pół roku, więc byłem naprawdę wyposzczony i podatny na walory wielkiego ekranu oraz porządnego nagłośnienia. No i niestety, tutaj też nie siadło. Problemem jest to, że w Tenet “normalne” sceny akcji bez przewodniego bajeru nie wyróżniają się niczym szczególnym, ot dość standardowe pościgi i strzelaniny. Nawet dość mocno promowana scena porwania samolotu w celu wbicia się nim do strzeżonego magazynu nie oferowała niczego nowego. Nie dziwi to aż tak bardzo, bo od początku było wiadomo, że główną atrakcją mają być tu fragmenty związane z cofaniem się poprzek czasu. Tu z kolei pojawia się kolejna wielka wada filmu, czyli skrajna chaotyczność związana właśnie z takim prezentowaniem akcji. Najlepiej to określił to chyba Radek Pisula używając określenia “Temporalny Benny Hill”. I ponownie — w pełni rozumiem, że jednym z celów Tenet jest oszołomienie widza, zabawa z jego przyzwyczajeniami i celowe wprowadzenie w zakłopotanie. Zabieg jasny od samego początku, ale nie znaczy to, że na ekranie panować musi burdel taki jak to, co widzimy w finałowym szturmie.

Opisywanie Tenet zacząłem trochę od końca (<obowiązkowy czasowy żarcik>), więc w końcu należałoby napisać coś o samej fabule i całym tym bajerze, który niby czyni ją tak wyjątkową. Sama historia jest w zasadzie pretekstowa i przywodzi na myśl grę komputerową, w której filmowe przerywniki służą tylko jako uzasadnienie dla kolejnych misji (wrażenie potęgują dialogi bardziej przypominające briefingi). Szukanie zaginionego artefaktu, bohater zdobywające dostęp do kolejnych “mocy” i uczący się z nich korzystać. W trakcie seansu wielokrotnie odniosłem wrażenie, że chętnie bym sobie w coś takiego pograł. Jeśli natomiast chodzi o samą główną sztuczkę, czyli cofanie się w czasie, to najbardziej denerwuje mnie w niej to, że Nolan robi wszystko, aby skomplikować jej zrozumienie i zmusić widza do ponownego seansu. Niby prawie na samym początku daje jasny przekaz “nie próbuj tego zrozumieć, musi poczuć”, ale potem stara się, aby co chwilę coś odwracało naszą uwagę. Tenet skonstruowany jest tak, że naprawdę trudno zdecydować się, czy rzeczywiście olewamy próby odkrycia, jak to wszystko naprawdę działa, czy jednak podejmujemy ją od razu. Ja początkowo stanąłem w rozkroku pomiędzy śledzeniem fabuły, a ułożeniem sobie wszystkiego w logiczną całość,. Co tak naprawdę nie jest aż tak trudne, bo podobne zabiegi (spotykanie się na różnych punktach czasu, paradoks pętli, a nawet działanie w drugą stronę niż jego prąd) nie są czymś niespotykanym. Nie jestem jakimś wytrawnym czytelnikiem i widzem tytułów science-fiction, ale sam mogę wskazać pozycję, w których zrobiono coś podobnego, ale o wiele klarowniej,. Wystarczy wspomnieć motyw Grobowców Czasu w Hyperionie czy wątek Riversong w Doktorze Who. Problemem nie jest samo skomplikowanie zabawy z czasem, a to że Nolan przedstawia ją tak, abyśmy pozostawali w ciągłym poczuciu zagubienia. Zapewne po drugim lub trzecim seansie Tenet wszystko byłoby już zupełnie jasne, ale trochę jestem już znudzony filmami, które tego ode mnie wymagają. Może to wynikać także z irytacji na to, że Nolan ponownie próbuje zgrywać najmądrzejszego z filmowców. Z jednej strony rzuca w widza bardzo mądrymi wypowiedziami na temat fizyki kwantowej czy odwróconej entropii, ale jeśli pojawia się tylko jakaś nieścisłość lub niemożliwy do rozwiązania problem stanowiący paradoks, to bohaterowie lakonicznie bagatelizują go stwierdzeniem na zasadzie “w sumie to nie wiadomo, po kij drążyć temat”. Panie Christopherze, czas się w końcu na coś zdecydować.

Część z Was może odnieść wrażenie, że objechałem Tenet bardziej niż na to zasługuje. W zasadzie jestem w stanie się z tym zgodzić. Prawdopodobnie gdyby podszedłbym do niego jak do produkcji sygnowanej przez jakiegoś hollywoodzkiego wyrobnika, to wzruszyłbym ramiona i czas święcie się nie oburzał. Czy zatem jestem wobec reżysera niezbyt uczciwy? Uważam że nie, bo to on sam wyciąga swoją osobę poza narrację filmową i tworzy wokół siebie aurę nieposkromionego geniusza kina, który na nowo ustala jego zasady. A w takim wypadku mam prawo oceniać jego kino według wyśrubowanych standardów, które sam sobie narzucił.

Related post

WP-Backgrounds Lite by InoPlugs Web Design and Juwelier Schönmann 1010 Wien