The Brutalist – Beton prawdę Ci powie.

 The Brutalist – Beton prawdę Ci powie.

Seans “The Brutalist” zostawił mnie z wrażeniem obcowania z kinem totalnym. Takim, które obejrzane w odpowiednim wieku może zupełnie zmienić spojrzenie na to, czym właściwie mogą być filmy.

Rok 2024 miał należeć do pewnego stworzonego z wielkim rozmachem filmowego dzieła, którego głównym bohaterem jest architekt. Taką przynajmniej nadzieję mieli wszyscy wierzący w to, że powstające od dekad Megalopolis stanie się ostatecznym dowodem artystycznego geniuszu Francisa Forda Coppoli. Niestety, prawdopodobnie ostatni obraz w dorobku legendarnego reżysera okazał się katastrofą finansową i został zjedzony przez krytyków. Tak się jednak składa, że w tym samym czasie na festiwalach był wyświetlany inny, także niezwykle ambitny w założeniach film opowiadający o dziejach pewnego architekta, czyli The Brutalist. Wspominam o Megalopolis nie z powodu chęci popastwienia się nad Coppolą, ale dlatego, że tworząc swój film Brady Corbert wykazał się artystyczną butą porównywalną do tej będącej kiedyś znakiem rozpoznawczym reżysera Czasu Apokalipsy. The Brutalist jest dzieckiem niesłychanej ambicji godnej początków kariery Thomasa Paula Andersona. Widać w nim chęć stworzenia wielkiej filmowej epopei mającej już w dniu premiery stanąć w szranki z dziełami największych reżyserów w historii. Corbert nie godzi się na żadne półśrodki i oferuje widzom kino totalne, mające na celu oszołomienie widzów. Ta monumentalność może odrzucać jako popis twórczej megalomanii, ale jeśli tęsknicie za kinem takiego kalibru, które do tego, jakim cudem nie zapada się pod ciężarem własnych ambicji, to będziecie zachwyceni.

Jak na film zrobiony z takim rozmachem i poruszający tyle ważkich tematów, The Brutalist opowiada zaskakująco kameralną historię. László Tóth (Adrien Brody), ocalały z zagłady węgierski Żyd, przybywa do Stanów Zjednoczonych Ameryki, gdzie pod opieką kuzyna chce zacząć swoje życie od nowa. W Europie zostawił wszystko: pozycje wizjonera architektury, ukochaną żonę (Felicity Jones) i bratanicę. W domu był wschodzącą gwiazdą, jednak w USA jest tylko kolejnym imigrantem żyjącym na dnie drabiny społecznej. Wszystko zmienia się, kiedy poznaje Harrisona Lee Van Burena (Guy Pearce) – pewnego siebie milionera, który pragnie, aby to właśnie Tóth zrealizował dla niego pewne ambitne przedsięwzięcie. Plac budowy czegoś, co wydaje się ekstrawaganckim kaprysem bogacza chcącego uczcić pamięć ukochanej matki, szybko zmienia się w pole bitwy, na którym zderzają się idee mające nadać kształt drugiej połowie XX wieku.

The Brutalist niczym najlepsza, w klasycznym tego słowa znaczeniu, powieść łączy ze sobą ze sobą to, co intymne i przyziemne z tym, co jawi się jako sprawy największej wagi. Trudno zliczyć, ile tematów porusza w swoim filmie Corbert: los powojennych imigrantów, zagłada dawnego świata, religia, artystyczna wolność, obsesja władzy, zazdrość wobec talentu, walka wizjonerstwa z tradycją, podziały społeczne i brutalna siła klasy uprzywilejowanej — tę listę spokojnie można byłoby ciągnąć dalej. W połączeniu z potężnym metrażem (3 godziny i 35 minut) zrozumiałe mogą być obawy przed tym, że mamy do czynienia z filmem przytłaczającym i dusznym. Tu jednak kolejne zaskoczenie — przy całym swoim ciężarze znaczeniowym, The Brutalist został nakręcony z narracyjną lekkością i wdziękiem sprawiającym, że seans w ogóle się nie dłuży. Znalazło się nawet miejsce na sporo elementów humorystycznych, które wcale nie gryzą się z dramatycznym wydźwiękiem całości.

Nadzwyczajna długość filmu pozwala na spokojne osadzenie się w prezentowanej epoce, w czym z pewnością pomagają leniwie prowadzone dialogi oraz rozkoszujące się kinowym pięknem zdjęcia. Kamera nigdzie się nie śpieszy i pozwala nam chłonąc atmosferę opowieści. The Brutalist czasami ociera się wręcz o zabiegi rodem z nurtu slow cinema, chociażby w scenie, w której przez kilka minut obserwujemy piękno świeżo wyciosanego marmuru (choć oczywiście na ekranie króluje surowy beton). Jednak nie jest też tak, że mamy do czynienia z kinem wyłącznie statycznym, bo jego niespieszne tempo od czasu do czasu przerywane jest przez przebitki pracujących maszyn budowlanych, czy torów kolejowych przesuwających się pod rozpędzoną lokomotywą. Do tego grona można dołączyć też na wizytę w jazzowym klubie. Te fragmenty mają szybki, gorączkowy charakter, który podbija bardzo dynamiczny montaż. Zderzenie delikatnej surowości z przemysłową agresją pięknie współdziała z wiszącą nad całością atmosferą narodzin nowej epoki, które nigdy nie przebiegają bez wstrząsów.

Jedną z bardziej nieznośnych praktyk recenzenckich (nie jestem tu bez winy) jest opisywanie filmu za pomocą metafor wyciągniętych związanych z poruszaną w nim tematyką. W dobrym zwyczaju powinno być unikanie takich zabiegów, ale w przypadku The Brutalist jest to chyba niemożliwe, bo tytułowy nurt przenika dzieło Corberta w nierozłączny sposób, chociażby w sposobie, jakim przedstawiony jest jego główny bohater. W jednej ze scen Laszlo Tóth wspomina, że ceni sobie pozbawione ozdób betonowe bryły, bo nie można w nich zataić, po prostu ujawniają czystą prawdę, w ten sposób wymykając się wszelkim ocenom. Niczym w starym powiedzeniu: jaki jest beton, każdy widzi. I w ten sam sposób przedstawiony jest także on sam. To człowiek niezwykle skomplikowany, raz potrafiący urzec swoją czułością i geniuszem, innym razem odrzucić, chociażby przez sposób, w jaki traktuje swoich najbliższych. Cobert przedstawia go bez narzucania jednolitej moralnej oceny, to zadanie pozostawia samym widzom. Nie ułatwia tego fakt, że nie mamy zbytnio okazji zajrzeć do jego wnętrza, bo nie należy on do przesadnie wylewnych osób. Jest artystą, dla którego własna twórczość jest sposobem na ukazanie tego, do opisania czego nie wystarczą słowa, co zresztą świetnie podkresla epilog całej historii.

Na Tótha trzeba patrzeć też przez zestawienie go z postacią Van Buren, bo ich relacja ma bardzo symboliczny charakter. Oto sponiewierana przez wojnę Europa wraz z dawnym porządkiem rzeczy musi błagać sytą i zwycięzką Amerykę o drugą szansę. Van Buren jako symbol galopującego i zadowolonego z siebie kapitalizmu chętnie obiera rolę hojnego pana, który równie chętnie obdarowuje, co odbiera. Wydawać by się mogło, że milioner góruje nad swoim podopiecznym pod każdym względem, ale tak naprawdę żzera go zazdrość wobec jego talentu i dziedzictwa. Van Buren stara się zachowywać jak człowiek wykształcony i obyty, ale maskowanie jego prawdziwej natury wychodzi mu dość pokracznie. Podziwia geniusz Tótha i jednocześnie nie może znieść swojego kompleksu wobec niego. W tym wątku The Brutalist zbliża się czasami do napięcia między Mozartem a Salierim w Amadeuszu Milosa Formana.

Przez lata mogło się wydawać, że Adrien Brody należy do grona, w którym znaleźli się między innymi F. Murray Abraham czy Halle Berry, aktorów objętych tak zwaną “oscarową klątwą”. Określenia tego używa się do opisania lauratów i laureratek Oscara, którzy po otrzymaniu złotej statuetki nie zagrali już nigdy naprawdę znaczącej roli. Przypadek Brody’ego jest tym bardziej znaczący, bo w 2003 roku, kiedy odbierał Oscara za kreację Władysława Szpilmana w Pianiście, robił to jako najmłodszy aktor w historii (do dzisiaj zostaje pod tym względem rekordzistą). Owszem zdarzały mu się nawet porządne role, ale raczej w drugoligowych filmach i serialach telewizyjnych. Teraz, po ponad dwudziestu latach przerwy, wrócił z kreacją, która chyba nawet przyćmiewa jego występ w obrazie Polańskiego. Wcielając się w Tótha przedstawia aktorskie wyżyny, z gatunku tych pozwalających uwierzyć w totalne przeobrażenie się w odgrywaną postać. Każdy najmniejszy grymas i rozedrganie sprawia wrażenie nie tyle świadomego, co wypływającego z wnętrza aktora. Brody sprawia, że cierpienie i wymęczenie Tótha wydaje się zupełnie realne. To wielka kreacja, która rzuca się cieniem (rok temu sprawa miała się podobnie z Emmą Stone i Biednymi istotami), na inne bardzo udane wystepy. Oklaski uznania należą się przecież także wyciągniętemu z aktorskiego niebytu Guy’owi Pearcowi i przejmująco smutnej kreacji Felicity Jones.

The Brutalist wykorzystuje języka kina w podobny sposób, jak jego bohater architekturę – przekazuje coś unikalnego dla tej sztuki, wyrastając poza to, co można przekazać samymi słowami lub obrazem. To pomnik wystawiony mocy kina podpisany ręką filmowca kochającego je całym sercem. Efekt tej miłości jest na tyle olśniewający, że można mu wybaczyć uczucie, jakim ewidentnie pała także do swojej artystycznej persony.

Jeśli podobają Ci się moje teksty i chciałbyś wesprzeć ich dalsze powstawanie to możesz zrobić to za sprawą kliknięcia w poniższą grafikę i postawienia mi symbolicznej kawki (8 zł) na portalu Buy Coffee.

Related post

WP-Backgrounds Lite by InoPlugs Web Design and Juwelier Schönmann 1010 Wien