Wstrząs – Subtelność uderzenia głową w głowę

Spotlight udowodniło, że w USA wciąż potrafią robić inteligentne i nienachalne kino zaangażowane społecznie. Jednak Wstrząs przypomina nam, że łopatologiczne podejście do takich tematów też ma się całkiem dobrze.
Jedną z najbardziej charakterystycznych cech mieszkańców USA jest ich specyficzne podejście do dyscyplin sportowych. Kiedy cała reszta zachodniego świata wręcz wielbi piłkę nożną, u nich soccer nie wywołuje prawie żadnych emocji. Natomiast ukochali sobie dwa sporty, których magię rozumieją chyba tylko oni. Mowa oczywiście o baseballu i futbolu, czyli sporcie tak amerykańskim, że ten przymiotnik pojawia się nawet w jego nazwie. Podobno to bardzo strategiczna i piękna gra, ale dla człowieka nie mającego o nim żadnego pojęcia (na przykład mnie) wydaje się ucieleśnieniem brutalności i bezmyślnej siły. Jednak osobiste wrażenia nie zmieniają faktu, że football to najpopularniejsze sport w Stanach, mający status zbliżony do religii. Nic dziwnego więc, że historia człowieka rzucającego wyzwanie NFL i próbującego udowodnić na jakie niebezpieczeństwo narażają się profesjonalni zawodnicy, wydała się dobrym pomysłem na film. Szkoda tylko, że na ciekawym pomyśle się kończy.
Wstrząs to kino zaangażowane w najgorszym wykonaniu
Wstrząs to film zaangażowany społecznie w najgorszym, amerykańskim wydaniu. Wszystko tutaj jest słuszne i czarno-białe, a bohater nieskazitelnie szlachetny i przez to wyjątkowo nudny. Filmowy dr Bennet Omalu to współczesny święty, pozbawiony chyba jakichkolwiek ludzkich ułomności. Świetnie wyedukowany, poświęcony swojej pracy patologa i niestroniący od pomocy innym. Pewnego dnia odkrywa, że mózgu profesjonalnych footballistów ulegają degeneracji za sprawą wstrząsów doznawanych w czasie charakterystycznych dla tego sportu zderzeń. Zaczyna swoją słuszną batalię przeciwko niesamowitej potędze jako jest NFL, która oczywiście nie zamierza grać czysto. Walka jednostki z korporacyjnym molochem to zawsze ciekawy temat, ale w tym wypadku został zupełnie zmarnowany. Film jest subtelny jak same zderzenia futbolistów. Co chwilę jesteśmy atakowani jakąś sceną lub dialogiem, który ma nam przypomnieć jak bardzo szlachetny jest doktor Omalu i jak bardzo słuszna jest jego misja. On sam zresztą został według mnie sprowadzony do postaci magicznego Murzyna, który przez to, że jest z Afryki i nie rozumie okrucieństwa amerykańskiego systemu, wygrywa dzięki swojemu naiwnemu parciu do przodu z uporem dziecka. Scenarzyści co prawda próbują uniknąć właśnie takiego wizerunku bohatera, ale robią to tak nieudolnie, że tylko go wzmacniają.
Zupełnie nie rozumiem też zachwytów nad aktorską kreacją Smitha, którego jedynym osiągnięciem jest wyuczenie się bardzo ładnego nigeryjskiego akcentu. Ale co z tego, kiedy efektem jego używania jest kreacja postaci, która sprawia wrażenie opóźnionej w rozwoju? Rozumiem, że prostolinijność bohatera to ciekawy zamysł, ale ty razem nie widać w niej nic innego. Dodatkiem do aktorskiej nieporadności jest też Alec Baldwin, który jak zwykle gra z gracją sąsiada ubranego w dres i opowiadającego, że mu w nocy zalało piwnicę. Nadal pozostaje jednym z najmniej charyzmatycznych aktorów, którzy jakimś cudem osiągnęli status gwiazdy.
Wstrząs to film, który idealnie odnajdzie się w przyszłości jako produkcja puszczana w świątecznym pasmie telewizyjnym. Takim oglądanym przez niewymagających widzów, którzy stwierdzą, że “to taki ładny film o ważnych rzeczach”. Jednak odradzam go komukolwiek, kto jest choć lekko wyczulony na łopatologiczne wciskanie przesłania, zupełnie pozbawione odcieni szarości.