Filmowy Misz Masz #21
“Fighting With My Family”, “Leave No Trace”, “Missisipi w ogniu” i “The Other Lamb” – oto lista tytułów, które trafiły do kolejnego przeglądu filmowych postów z profilu Kusi na Kulturę.
Fighting With My Family
Bardzo przyjemny feel good movie inspirowany prawdziwą historią wrestlerskiej rodziny, której członki dostała szansę przejścia do pierwszoligowej federacji. Jest to typowa komedia obyczajowa o spełnianiu marzeń, walce o swoje i wsparciu rodziny, ale wyróżnia ją parę elementów, dla których warto ją obejrzeć. Pierwszym z nich jest sama wrestlingowa otoczka, pokazana nie z perspektywy wielkich gal i sławy, a bardziej ciężkiej pracy pasjonatów walczących w małych klubach za pieniądze ledwo wystarczające na przeżycie. Może być to ciekawą lekcją dla widzów nierozumiejących fenomenu tego połączenia sportu i teatru. Drugim jest bardzo solidna obsada, z pełną energii Florence Pugh na czele. Choć mi osobiście najwięcej miejsca w sercu skradł Nick Frost w roli prostolinijnej głowy zapaśniczego klanu. Wbrew temu, co sugerują plakaty i materiały promocyjne, The Rock występuje tu w zaledwie kilku scenach i gra samego siebie, więc jeśli chcielibyście obejrzeć film tylko dla niego, to możecie się zawieść.
Nie jest to rzecz wyjątkowa i w jakiś sposób uciekająca od schematów swojej konwencji, ale na tyle ciepła i wypełniona pozytywną energią, że śmiało można sobie ją puścić na poprawę nastroju.
Leave No Trace
W ciągu ostatnich paru lat mieliśmy do czynienia z kilkoma głośnymi filmami, które poruszały temat wychowania dzieci poza cywilizacją i standardowym systemem społecznym. Warto wspomnieć choćby rozgrzewające serce Hunt for the Wilderpeople Taiki Waititiego, czy mocno anarchistyczny w wydźwięku Captain Fantastic Matta Rossa. Leave No Trace nie zdobyło takiej popularności jak wymieniane filmy, co wypadałoby zmienić, bo obraz reżyserii Deby Granik podchodzi do tego tematu w o wiele bardziej gorzki, zupełnie nieromantyzujący sposób.
Will to weteran wojenny, który mieszka wraz ze swoją córką Tom na terenie parku narodowego mieszczącego się przy Portland. Warunki nie są łatwe, ale bohaterowie wydają się prowadzić szczęśliwe życie, a ojciec z całą pewnością dba o dobro swojego dziecka. Jednak interwencja pracowników społecznych sprawia, że muszą oni wrócić na łono cywilizacji. Will dostaje pracę na farmie choinek, ale wciąż nie może odnaleźć się w nowej rzeczywistości, za Tom zaczyna się ona podobać. Droga wybrana przez jej ojca przestaje się jawić jako jedyne możliwe rozwiązanie, co prowadzi do narastającego między nimi konfliktu.
Film Granik ujął mnie swoją surowością, która połączona jest z dużą dawką subtelności w podejmowaniu ciężkich tematów. Świetnie widać to na przykładzie ukazywania wojennej traumy u postaci Willa. Od samego początku wiemy, że bohater cierpi psychicznie, co leży u podstaw jego chronicznego strachu przed powrotem do społeczeństwa. Jednak nie pojawiają się tu żadne retrospekcje, kształtu jego schorzenia możemy się domyślać tylko na podstawie delikatnie podsuwanych wskazówek. Nie ma tu też nagłych wybuchów złości, jest za to wieczna nerwowość i strach wypisany w każdym geście.
Także przedstawienie granic rodzicielstwa jest tu poruszone w bardziej nieoczywisty sposób. Twórcy wydają się być stonowani w ocenie wyborów Willa, pokazując że część z nich nie jest zła w założeniu, ale posunięta za daleko alienacja odbija się na jego dziecku. Jednak kluczowy jest tu rozwój samej Tom, która powoli zaczyna rozumieć, że nie każda decyzja jej ojca jest racjonalna, a ona sama nigdy nie wróci do pełni zaufania, którym go wcześniej darzyła. To w dużej mierze coming of age story, gdzie jedną z głównych rozterek bohaterki jest w moment, w którym musi zdecydować, że jej droga nie zawsze będzie mogła pokrywać się z tą obraną przez zwichrowanego psychicznie ojca. To wszystko podane zostało w delikatny i wzruszający sposób, próżno szukać tu banału. Historia jest gorzka i przejmująca, ale nie można odmówić jej osobliwego piękna.
Warstwa audio-wizualna znakomicie podkreśla atmosferę tej historii. Akcja jest pokazywana bardzo powoli, czasami wręcz się wlecze, a twórcy nie żałują czasu na afirmację piękna dzikiej przyrody. Zdjęcia są tutaj czasem wręcz naturalistyczne i oddają surowy majestat natury stawiany w kontrze do ogromu i zimna dużego miasta. Jeśli chodzi o aktorstwo, to Ben Foster ponownie udowadnia, że został stworzony do roli znerwicowanych, zagubionych we własnym świecie wykolejeńców (warto wspomnieć jego rewelacyjny występ w “Aż do piekła”). Jednak ten film kradnie niezwykle dojrzała, jak na wiek aktorki, rola Thomasin McKenzie, która hipnotyzuje swoją ekranową charyzmą. Biorąc uwagę “Jojo Rabbit” można mieć pewność, że na naszych oczach rodzi się kolejna aktorska gwiazda najmłodszego pokolenia Hollywood (warto wspomnieć, że reżyserka 10 lat temu pokazała całemu światu dziewiętnastoletnią Jennifer Lawrence w “Do szpiku kości). Będzie o niej jeszcze głośno.
Missisipi w ogniu
Odnoszę wrażenie, że wśród polskich kinomanów nazwisko Alana Parkera nie jest tak popularne, jak ma to miejsce w przypadku wielu innych mistrzów kina amerykańskiego lat osiemdziesiątych (stanowczo była to “jego” dekada). Biorąc pod uwagę liczbę klasycznych już filmów jego autorstwa (The Wall, Ptasiek, Harry Angel) mogłoby się wydawać, że jego pozycja w filmowym panteonie powinna być wyraźniejsza. Choćby z tego powodu, że jak mało kto potrafił łączyć kino gatunkowe z tym społecznie zaangażowanym, czego doskonałym przykładem jest właśnie Missisipi Burning.
Fabuła filmu inspirowana jest głośną sprawą zabójstwa trzech obrońców praw człowieka (jeden z nich był czarnoskóry), do którego doszło na terenie stanu Missisipi w 1964 roku. Ta zbrodnia pozostaje do dzisiaj jednym z ważniejszych momentów w historii rasizmu trawiącego USA. Obraz Parkera skupia się na śledztwie prowadzonym przez dwóch agentów FBI – doświadczonego, prostolinijnego i Ruperta Andersona (Gene Hackman) oraz młodszego, ale bardzo kompetentnego i działającego zgodnie z procedurami Alana Warda (Willem Dafoe). Szybko odkrywają, że przyjeżdżając do sennego miasteczka w amerykańskim nigdzie, tak naprawdę przekroczyli bramę piekła, w którym rasizm i nienawiść wobec Afroamerykanów jest powodem do dumy, a organy ścigania mogłyby równie dobrze wywiesić na drzwiach tabliczkę informującą o tym, że mieści się w nich lokalna siedziba Ku Klux Klanu. To co na początku ma być zwykłym śledztwem w sprawę morderstwa szybko zmienia się w regularną wojnę, która tylko napędza eskalację rasowej przemocy.
Mississippi w ogniu stawia sprawę jasno i bez żadnych ogródek – rasizm to nowotwór trawiący społeczeństwo, pożywka dla ludzi słabych i pozbawionych kręgosłupa moralnego i nie ma dla niego żadnego wytłumaczenia. To film wypełniony gniewem, agresją i fanatyzmem, które są uniwersalne dla wszystkich rasowych suprematystów. Ta złowróżbna energia jest przerażająca, zwłaszcza, kiedy uświadomimy sobie, że mowa o aż tak nieodległych czasach, a wiele z pokazanych zachowań ma się świetnie także we współczesnym świecie. Owszem, obraz bywa czasami nieznośnie moralizatorski, czasami wręcz prawiący kazania wprost do kamery, ale w przypadku takich tematów warto pozbyć się subtelności i uderzać widza prosto w twarz. To jeśli mowa o filmie istniejącym w próżni jako pewien rodzaj moralitetu, bo Parker spotkał się (i do dzisiaj spotyka) ze sporą krytyką w kontekście ówczesnej sytuacji w USA. Zarzucano mu oczywiście pozbawioną szerszego spojrzenia krytykę południowych stanów czy zbyt dużą romantyzację agentów FBI, którzy wtedy wciąż żyli w epoce Hoovera. Co ciekawe, film spotkał się także z sporą dawką uwag ze strony afroamerykańskich aktywistów. Ci z kolei uważali, że film skupia się na bohaterskich białych, którzy przyjeżdżają, aby uratować pasywną, pozbawioną własnej energii czarnoskórą społeczność.
Porzucając już rozważania na temat ideologicznej strony Mississippi w ogniu trzeba przyznać, że pod względem technicznym i realizatorskim jest obraz mistrzowski. Zachwycające są tu zdjęcia (nagrodzone zresztą Oscarem), zwłaszcza kadry, które przeciwstawiają sobie sielskie, senne rejony amerykańskiego południa połączone ze scenami podpaleń, przemocy i linczowania. W ogóle to pozycja mocno bazująca na kontrastach, także w warstwie muzycznej, choćby wtedy, kiedy wspomniane wcześniej gwałtowne sceny ubarwione są spokojnymi, melancholijnymi pieśniami. Bardzo dobrze działa tu też montaż podbijający intensywność i tempo wielu scen – przy całym społecznym kontekście to wciąż pełnokrwisty thriller trzymający widza w ciągłym napięciu. Jest gęsto, lepko i duszno. Świetne są tu też kreacje aktorskie Willema Dafoe, Brada Douriffa i Francis McDormand, ale przede wszystkim rewelacyjnego Gene’a Hackmana, który ponownie udowodnił, że potrafi odegrać amerykańską “sól tej ziemi” lepiej niż ktokolwiek innych. Jedna z najlepszych kreacji w jego przebogatej karierze.
The Other Lamb
Na Netflixa trafił dziś pierwszy anglojęzyczny film Małgorzaty Szumowskiej. Reklamowany jest jako horror, co może być dość mylące, bo zdarzeń nadnaturalnych w nim nie uświadczymy. Choć atmosfera grozy, niepokoju i niezwykłości jest w tu wszechobecna. Pod tym względem obraz idzie krok dalej niż chociażby Midsommar i może stanowić kolejny element w dyskusji, gdzie właściwie znajdują się współcześnie granice tego pojemnego gatunku. Nie uważam, że film Szumowskiej jest tak samo udany, jak obrazy chociażby Ariego Astera czy Roberta Eggersa, ale muszę przyznać, że pod tym względem stanowi obraz istotny. Fabuła skupia się wokół żyjącej w odcięciu od cywilizacji sekty, składającej się z mężczyzny zwanego Pasterzem oraz grupy kobiet podzielonych na jego żony i córki. Niewiasty żyją według nauk głoszonych przez swojego przywódcę, uznając go za ucieleśnienie mądrości. Są zupełnie poddane jego słowu i nie sprzeciwiają się nawet najbardziej krzywdzącym oraz upokarzającym zachowaniom. Sytuacja zmienia się, kiedy jedna z córek, wraz z nadejściem pierwszej miesiączki, ma “awansować” na żonę”. Zaczynają nawiedzać ją przerażające wizję, przez które powoli kiełkuje w niej ziarno nieposłuszeństwa.
Patrząc na powyższy opis i mając doświadczenie z poprzednimi obrazami reżyserki możecie się zapewne domyślić, że The Other Lamb nie jest filmem zbyt subtelnym, choć początkowo nie jest pod tym względem tak źle. Pierwszy akt utrzymany jest w dość surowej atmosferze, a życie sekty pokazywane jest w sposób pozbawiony nachalnego komentarza. Oczywiście na pierwszy rzut oka widać, że celem tego wszystkiego jest poruszenie problemu przemocy (we wszystkich jej objawach) wobec kobiet. Od początku jest to bardzo czytelne. I gdyby pozostała część obrazu pozostała wierna temu rytmowi, to byłoby naprawdę dobrze. Ale trudno pozbyć się wrażenia, że autorzy niezbyt wierzyli w inteligencję widzów i postanowili zrobić wszystko, aby ktoś przypadkiem nie przegapił, co jest głównym przesłaniem tej fabuły. Jestem fanem tego, jak współczesne kino grozy wykorzystuje gatunkową estetykę do poruszania kwestii społecznych, ale potrzebne jest w tym jakieś wyczucie. Tymczasem Szumowska z ekipą w pewnym momencie zaczynają walić widzów młotkiem w głowę, co może zniwelować cały trud włożony w przekaz filmu. Ma to też dewastujący wpływ na niezbędne dla tego gatunku napięcie, które po jakimś czas najzwyczajniej na świecie się ulatnia.
O wiele lepiej jest pod względem oprawy audiowizualnej, bo nawet w swoich gorszych momentach The Other Lamb pozostaje filmem cieszącym oko i ucho, choć i tutaj mamy do czynienia z dość irytującym rozbiciem tożsamości na surową i wybitnie pretensjonalną część. Zdjęcia Michała Englerta (stałego współpracownika Szumowskiej) najlepiej sprawdzają się kiedy spokojnie pokazują piękne krajobrazy oraz kameralne, pozbawione zbędnych ozdobników sceny codziennego życia członków wspólnoty. Ich chłodna i wyliczona natura bardzo dobrze podkreślają to, co w tej historii najciekawsze. Jednak im dalej w las, tym więcej montażowych przeplatanek, coraz bardziej wymyślnych ujęć i ogólnego rozpasania. Jest to nadal atrakcyjne, ale ponownie pozbawione jakiejkolwiek subtelności.
Jeśli chcecie obejrzeć The Other Lamb to najpierw musicie stwierdzić, czy jesteście odporni na dużą dawkę pretensjonalności, typowy dla reżyserki brak subtelności i charakterystyczną dla nowego kina grozy bardzo powolną narrację (nie traktuje tego jako wady), a także czy nie przeszkadza Wam kiedy forma przejmuje kontrolę nad treścią. Jeśli Wasza odpowiedzi są twierdzące, to wtedy seans może Wam przypaść do gustu.