Joaquin Phoenix – Umęczony geniusz aktorskiego niepokoju cz.1
Pulsujący od obłędu wzrok, roztrzęsienie i oddawanie poczucia bycia “poza” – Joaquin Phoenix to aktor wyjątkowy i fascynujący. Jego nietuzinkowość ujawnia się także w jednej z bardziej intrygujących karier w historii Hollywood.
W tej części tekstu (druga za jakiś czas) skupiam się na dzieciństwie Joaquina, początkach jego kariery oraz rolach zagranych do roku 2008.
Uwielbiam oglądać aktorskie wyczyny Joaquina Phoenixa. To coś więcej niż podziw dla talentu. Jego role (choć nie tylko) wzbudzają we mnie bezmierną fascynację, hipnotyzują i wytwarzają aurę trudnej do zrozumienia tajemnicy. Phoenix należy do nielicznego grona wykonawców, których można nazwać prawdziwymi artystami, ukazujących w czasie swoich występów cząstkę siebie i umiejących rzeczywiście wpłynąć na oglądających ich widzów. Laureat tegorocznego Oscara wydaje się wchodzić w rolę nawet głębiej, niż ma to miejsce w przypadku innych aktorów metodycznych. Szczególnie dobrze wychodzi mu, to kiedy wciela się w bohaterów umęczonych, pokiereszowanych i mających w sobie jakąś zepsutą cząstkę (czyli większość postaci zagranych przez niego w tej dekadzie). Sprawia wrażenie, jakby po prostu sięgał do skrywanego w sobie mroku i wyciągał go na powierzchnie. Co nie wydaje się tak dalekie od prawdy – patrząc na jego skomplikowane i wypełnione tragediami życie można uznać, że ma go spore zapasy. Normalnie powinno oddzielać się życie prywatne aktora od jego zawodu, ale w przypadku Phoenixa te strefy wydają się przenikać tak mocno, że trudno w pełni zrozumieć jego fenomen bez przyjrzenia się losom pewnej bardzo nietypowej rodziny.
Dziecko Boga
Dzieciństwo młodocianych aktorów zazwyczaj różni się od standardowego, ale w przypadku bohatera tekstu mowa o naprawdę niezwykłej historii. Joaquin urodził się 28 października 1974 roku w San Juan (stolica Puerto Rico) jako trzecie z pięciu dzieci (starsi brat i siostra River oraz Rain, młodsze siostry Liberty i Summer) Johna Lee i Arlyn Bottom – dwójki zmęczonych pogonią za pieniędzmi Amerykanów, którzy porzucili swoje dotychczasowe życie i wstąpili do sekty zwanej Dziećmi Boga. Jako gorliwi członkowie postanowili przyczynić się do jej rozrostu i wyjechali do Ameryki Południowej z misją rekrutacji kolejnych wyznawców. Zasady sekty zabraniały im zarabiać pieniędzy, więc w czasie wykonywania swojego zadania opierali się na jałmużnie, w czym pomagali mali River i Rain, którzy przyciągali uwagę przechodniów swoimi występami na chodniku. Po jakimś czasie John Lee i Arlyn zerwali z sektą (powodem miała być seksualizacja dzieci) i w 1977 roku wraz z dziećmi na pokładzie kontenerowca wrócili do USA . Wtedy też zmienili swoje nazwisko na Phoenix, co miało symbolizować rozpoczęcie ich życia na nowo. W udzielanych przez siebie wywiadach Joaquin usprawiedliwia swoich rodziców, źródła ich przynależności do kultu szukając w głęboko uduchowionej naturze. Wspomina także, że postanowili zerwać kontakt z organizacją, kiedy tylko dotarło do nich to, jak krzywdząca może okazać się dla dzieci:
“I think my parents thought they’d found a community that shared their ideals,” he further explains. “Cults rarely advertise themselves as such. It’s usually someone saying, ‘We’re like-minded people. This is a community,’ but I think the moment my parents realized there was something more to it, they got out.”
Pierwsze lata po powrocie do Stanów także nie były dla Phoenixów łatwe. Wystarczy wspomnieć, że siedmioosobowa rodzina przez jakiś czas pomieszkiwała w aucie zaparkowanych na podjeździe ich znajomych. Przełomem okazał się moment, w którym Arllyn znalazła pracę jako sekretarka w NBC, gdzie poznała Iris Burton – bardzo skuteczną agentkę i łowczynię talentów specjalizującą się w wyszukiwaniu dziecięcych gwiazd. W ten sposób Joaquin (w tym czasie kazał mówić do siebie Leaf, aby wpasować się do inspirowanych naturą imion brata i sióstr) oraz jego rodzeństwo zaczęło wspierać domowy budżet za sprawą występów w reklamach i serialach telewizyjnych. Bohater tekstu zaliczył swój debiut w serialu Seven Brides for Seven Brothers (grał tam też River). Mógłbym poświęcić mój i Wasz czas na wypisywanie tytułów, w których Joaquin wystąpił jako nastolatek, ale tak po prawdzie nie jest to zbyt interesująca lista. Grywał sporo, ale w drugiej połowie lat osiemdziesiątych nikt nie wątpił, który z braci Phoenixów jest materiałem na prawdziwą aktorską gwiazdę.
Brata Jamesa Deana swojego pokolenia
River Phoenix bardzo szybko został uznany za aktorskie objawienie swojego pokolenia. Olbrzymim przełomem okazała się dla niego rola w kultowym Stań przy mnie z 1986 roku (miał wtedy szesnaście lat), wprawiając w widzów w osłupienie za sprawą swojego naturalnego ekranowego magnetyzmu. W tym samym roku potwierdził swój talent w głośnym swego czasu Wybrzeżu Moskitów. Natomiast w 1988 roku został nominowany, jako jeden z najmłodszych aktorów w historii, do Oscara i Złotego Globu za drugoplanową rolę w Straconych latach Sidneya Lumeta, gdzie wcielił się w syna wiecznie ukrywających się przed FBI byłych antywojennych aktywistów skazanych za podłożenie bomby pod fabrykę napalmu. Swoją pozycję ugruntował w 1991 roku za sprawą występu w Moim własnym Idaho Gusa Van Santa, w którym wystąpił razem z Keanu Reavesem (film idealnie wpasowujący się w przełom lat 80 i 90). Kariera Rivera nie ograniczała się tylko do kina – udzielał się muzycznie, ale przede wszystkim był też mocno zaangażowany w działania prospołeczne (co można uznać za cechę rodzinną, patrząc na to, jak mocno działa na tym polu Joaquin). Wszystko wskazywało, że czeka go świetlana przyszłość i rola jednej z najważniejszych postaci amerykańskiego show-biznesu. Niestety, potem zagrał tylko w trzech produkcjach (Sneakers, W pogoni za sukcesem oraz Cicha zemsta), czego powodem była przedwczesna śmierć (stąd wzięło się porównanie do Jamesa Deana) spowodowana przedawkowaniem narkotyków.
Do tragicznego zdarzenia doszło 30 października 1993 roku w należącym do Johnny’ego Deppa klubie The Viper Room. Na imprezie obecni byli między innymi Flea i John Frusciante (członkowie Red Hot Chilli Peppers) oraz Joaquin i Rain Phoenix. Według relacji świadków River już na początku był mocno naćpany kokainą (oraz jej mieszanki z heroiną, czyli speedballem) i nie czuł się za dobrze. W pewnym momencie przewrócił się w konwulsjach na chodnik, gdzie próbowało zaopiekować się nim rodzeństwo. Przerażony Joaquin zadzwonił po pogotowie, starając się wytłumaczyć dyspozytorce stan swojego umierającego brata. Niestety, interwencja lekarzy okazała się nieskuteczna i młody aktor zmarł w nocy w szpitalu. Istotne w tej historii okazało się też skandaliczne i obrzydliwe zachowanie mediów intensywnie puszczających nagranie rozmowy, w której zrozpaczony Joaquin próbuje uzyskać pomoc dla Rivera. To wszystko sprawiło, że na dwa lata wycofał się on z życia publicznego, pierwotnie mając zamiar nigdy nie wrócić do aktorstwa.
Powrót do aktorstwa
Pierwsza rola (debiut jako dorosłego aktora), w którą Phoenix wcielił się po powrocie do świata filmu okazała się dość symboliczna ze względu na nienawiść, jaką żywił wobec pasożytniczego świata mediów. Za wszelką cenę Gusa Van Santa to jadowita satyra na temat “ciśnięcia na szło” i obsesji sławy. Główna bohaterka, Suzanne (rewelacyjna Nicole Kidman), to pochodząca z małego miasteczka dziewczyna, która posunie się do wszystkiego, aby zostać prezenterką telewizyjną. Phoenix wciela się w postać Jimmy’ego – przygłupiego ucznia lokalnego liceum, który przez obsesyjną miłość do głównej bohaterki jest w stanie spełnić każde jej żądanie, co ostatecznie okazuje się dla niego zgubne. To rola bardzo w stylu jego późniejszych głośnych kreacji – bohater zagubiony we własnej wizji świata, oderwany od rzeczywistości i jakby zawieszony “gdzieś pomiędzy”. Ciekawie ogląda się te pierwsze wprawki do zabiegów, które w przyszłości będą jego znakami rozpoznawczymi – obłąkane spojrzenie, ta niewyraźna maniera mówienia i ogólne roztrzęsienie. Warto wspomnieć, że Za wszelką cenę to także wielkoekranowy debiut Caseya Afflecka – przyszłego szwagra Joaquina (obecnie już byłego) oraz współautora jednego z dziwniejszych eksperymentów w historii amerykańskich mediów, czyli dokumentu I’m Stiil Here, do którego wrócimy w odpowiednim czasie.
Duża rola u popularnego wówczas reżysera (Van Sant szczyt sławy osiągnął dwa lata później za sprawą Buntownika z wyboru) nie sprawiła jednak, że kariera Phoenixa wystrzeliła jakoś mocno do przodu. Ponownie można było go zobaczyć w 1997 roku w koszmarnie przeszarżowanej (zarówno aktorsko, jak i produkcyjnie) Drodze przez piekło Olivera Stone’a , gdzie jako Tony N. Tucker (z napisem TNT wyciętym we włosach) spuszcza wciry bohaterowie granemu przez Seana Penna. W tym samym roku pojawił się też w zupełnie zapomnianym melodramacie Abbottowie prawdziwi. Zagrał Powrocie do raju oraz Martwych gołębiach – także te tytuły nie za wiele mówią większości widzów, sam spotkałem się z nimi dopiero przy pracy nad tym tekstem. Tak naprawdę, chyba jedyną rolą z okresu “przed Kommodusem”, która rzeczywiście mogła przykuć uwagę szerszej widowni, jest wytatuowany Max California z bardzo brutalnych 8 milimetrów, w których detektyw grany przez Nicolasa Cage’a wpada na trop szajki zajmującej się produkcją snuff movies.
Mistrz drugiego planu
Prawdziwie przełomowym dla kariery Joaquina okazał się rok dwutysięczny. To wtedy zagrał w “ostatnim wielkim sandałowcu”, czyli widowiskowym Gladiatorze Ridleya Scotta. Postać szalonego i okrutnego Kommodusa wydała się wręcz stworzono właśnie dla niego. Z jednej strony wcielenie się w postać tak energiczną i posiadającą przerysowaną mimikę pozwoliło Phoenixowi na przedstawienie światu pełni swoich aktorskich możliwości. Jednak w tym przypadku nie ma mowy o zwykłej aktorskiej szarży – tu chyba po raz pierwszy tak dobrze ujawniła się jego zdolność do oddawania swoim postaciom tragicznego wymiaru. Patrząc na Kommodusa nie widzimy tylko zwykłego złoczyńcy, jego twarz emanuje wściekłością na równi z bólem, coś w nim zostało popsute już na zawsze. Ten popis został doceniony oscarową nominacją dla najlepszego aktora drugoplanowego (Gladiator był ówczesnym czarnym koniem, nominacji zgarnął razem dwanaście).
Dwutysięczny nie był tylko rokiem Gladiatora – Joaquin wystąpił wtedy jeszcze w dwóch innych filmach. Pierwszym z nich był Ślepy tor, czyli całkiem poprawny kryminał, w którym zagrał u boku Marka Wahlberga. O wiele ciekawszy okazało się Zatrute pióro opowiadające fikcyjną historię o ostatnich latach z życia Marqueza de Sade (genialna kreacja Geoffreya Rusha), które ten spędził w zakładzie psychiatrycznym. Phoenix wcielił się tam w postać młodego księdza, opiekuna placówki, próbującego nawrócić legendarnego hedonistę i powstrzymać go przed wypuszczaniem kolejnych obrazoburczych książek w świat. Jednocześnie sam walczy z miłością do opiekującej się markizem (i pomagającej mu w kontrabandzie) Madeleine (Kate Winslet) oraz zacofanymi przekonaniami okrutnego doktora Royera-Collarda. To ponownie przekonująca rola umęczonej i rozrywanej za sprawą wewnętrznych demonów. Jednakowoż tym razem została przyćmiona niezwykle charyzmatycznym i skupiającym na sobie całą uwagę występem Rusha.
Co prawda, w 2001 roku Pheonix w końcu zagrał swoją pierwszą główną rolę w antywojennym Bufallo Soldiers, ale wciąż kojarzony był jako aktor drugoplanowy, świetnie uzupełniający główne gwiazdy filmów. Tę pozycję umocnił występ w Znakach, czyli ostatnim w miarę ciepło przyjętym filmie Nighta M. Nighta Shymalana, gdzie przekonująco odegrał rolę wyznającego teorię spiskowe, noszącego foliową czapeczkę Merilla. Była to chyba najbardziej zapadająca postać z całego filmu, lecz główną gwiazdą pozostawał Mel Gibson (to zresztą chyba ostatnia mocno rozpoznawalna rola). U twórcy Szóstego zmysłu zagrał ponownie dwa lata później, kiedy wcielił się w rolę wioskowego dziwaka w absurdalnej Osadzie. Pojawił się także w Płonącej Pułapce, która obecnie stanowi relikt czasów, kiedy strażacy w USA darzeni byli wyjątkowo dużą miłością (z powodu bohaterstwa w czasie zamachów z jedenastego września). Wspomnieć można też o mniejsze roli reportera w Hotelu Rwanda. Patrząc z perspektywy gigantycznego sukcesu, jaki zawdzięczał roli w Gladiatorze, można dojść do wniosku, że kariera Joaquina na jakiś czas stanęła w miejscu. Jednak ten chwilowy przestój okazał się tylko ciszą przed burzą, jaką miała wywołać jego kolejna kreacja.
Spacerując po płonącej linię
Jedno z niepisanych praw Hollywood mówi, że jeśli chcesz zdobyć serce tłumów i zostać naprawdę doceniony, to powinieneś zagrać główną rolę w biografii, najlepiej znanego muzyka. W ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat jedenaście Oscarów dla najlepszego aktora zostało wręczone odtwórcom prawdziwych postaci, z tego pięciu z nich było muzykami. Ta zasada zadziałała też w przypadku Phoenixa, któremu rola Johhny’ego Casha przyniosła co prawda “tylko” drugą nominację w karierze (nagroda trafiła wtedy do Phillipa Seymoura Hoffmana za genialną kreację Trumana Capote), ale wywindowała go do pozycji jednego z najbardziej utalentowanych aktorów współczesnego Hollywood. Nie było zresztą w tym nic dziwnego, bo kreacja w Spacerze po linie rzeczywiście była wybitna i zasługuje na to, aby pochylić się nad nią w osobnym akapicie.
Wydawać by się mogło, że wcielając się w rolę słynnego piosenkarza warto też samemu umieć śpiewać, ale wcale nie jest to normą (przykładem może być Rami Malek jako Freddie Mercury w Bohemian Rhapsody). Dlatego aktorzy, którzy rzeczywiście wykonują utwory swoich bohaterów od razu zyskują kilka punktów w rankingu. Tak było też w tym przypadku. Phoenix nauczył się do tej roli gry na gitarze oraz wyćwiczył charakterystyczną dla Casha manierę “śpiewania prawą stroną twarzy”. Odgrywając “Mężczyznę w czerni” Phoenixa znowu mógł pokazać także to, co wychodzi mu najlepiej, czyli odgrywanie postaci zagubionej, tracącej kontakt z rzeczywistością, próbującą funkcjonować gdzieś pomiędzy. W tym przypadku na pewno w uzyskaniu efektu “pomogła” mu jego ówczesna sytuacja – podobnie jak bohater filmu, w czasie jego kręcenia sam borykał się z nadużywaniem alkoholu i narkotyków. Symboliczne wydaje się to, że niedługo po zakończeniu zdjęć zdecydował się pójść na terapię odwykową.
Jeśli miałbym wybrać w tym filmie jeden fragment, który udowadnia wielkość Phoenixa, to byłaby nim scena pierwszego koncertowego występu Casha, w czasie którego wykonuje Get The Rythm. Obejrzyjcie załączone poniżej video i zwróćcie uwagę, jak w ciągu dwóch minut została tu opowiedziana historia przemiany wciąż niepewnego siebie Casha w mocarza emanującego sceniczną siłą. Joaquin odgrywa doskonale tę transformację, w czym oczywiście pomaga mu odpowiednia praca kamery i montaż, ale wciąż najwięcej dzieje się tu w jego mimice i mowie ciała. Esencja tej roli.
Uznanie krytyków, uwielbienie widzów i wygrana walka z nałogiem – wydawać by się mogło, że kariera Phoenixa od tego momentu poszybuje w górę. Jednak następne lata wcale nie okazały się dla niego aż tak owocne. Do 2008 roku zagrał w trzech filmach, z czego dwa (romans Kochankowie oraz dramat Droga do przebaczenia), nie zdobyły szerszego uznania. Z tego okresu najciekawszy wydaje się występ w Królach nocy, gdzie wcielił się w menedżera klubu nocnego należącego do rosyjskiego gangstera. Jednak fani wciąż czekali na kolejną bombę na poziomie ról Kommodusa i Casha. Jednak nikt nie spodziewał się tego, co miało nadejść w roku 2008. To właśnie wtedy Joaquin Phoenix ogłosił publicznie, że rzuca aktorstwo i rozpoczyna karierę rapera. W ciągu kilkunastu miesięcy stał się pośmiewiskiem i ulubionym obiektem żartów opinii publicznej. Wszyscy uważali, że postradał zmysły.
To wszystko okazało się tylko kolejnym, najdziwniejszym występie w jego karierze. Ale o szalonym eksperymencie, jakim okazał się dokument I’m Stiil Here napiszę już w drugiej części tego tekstu.