Życie pod przykrywką, czyli przegląd filmów o akcjach “undercover”
Historie o policjantach i agentach infiltrujących środowiska przestępcze od wewnątrz to prawie zawsze dobry materiał na trzymający w napięciu film. Przed Wami zestawienie dziesięciu szlachetnych przedstawicieli tego kinowego nurtu.
W moim filmowym sercu znajduje się wiele miejsca dla wszystkich produkcji opowiadających o funkcjonariuszach policji oraz agentów służb bezpieczeństwa, którzy przyjmują fałszywą tożsamość, aby przeniknąć do wnętrza jakiejś przestępczej organizacji. Sam do końca nie wiem, czemu tak bardzo lubię ten,oparty na dość ograniczonych ramach fabularnych schemat. Może to kwestia tego, że dobrze poprowadzona historia tego typu ma olbrzymi potencjał wynikający z ciągłego napięcia i czekania “czy go wykryją”. A może chodzi o psychologiczny aspekt i mroczną przyjemność obserwowania, jak działającemu pod przykrywką bohaterowi zaczyna rozmywać się granica między własnym życiem, a przyjętą rolą? Możliwe, że to także kwestia lekkiej podniety związanej ze świadomością, iż takie akcje rzeczywiście mają miejsce i często są jeszcze dziwniejsze od tych filmowych? Ostatnio miałem sporo okazji, aby powtórzyć sobie te pytania, bo nadarzyła mi się możliwość przygotowania dla Was małego zestawienia filmów opowiadających o takich właśnie operacjach. Postarałem się, aby te dziesięć tytułów stanowiło w miarę zróżnicowaną gromadę. Znajdziecie tu filmy na podstawie prawdziwych historii, te zrobione na poważnie, z założenia komediowe, jak i te, których absurd nie był zamierzony. Mam nadzieję, że każdy znajdzie na tej liście coś dla siebie.
Ale najpierw pozwólcie, że przedstawię Wam bezpośrednią przyczynę powstania tego tekstu.
Przegląd powstał z okazji premiery książki Dorwać Phila. Prawdziwa historia największego oszusta Ameryki opowiadającej o historii schwytana Phila Kitzera – genialnego hochsztaplera, który w latach siedemdziesiątych wyłudził miliony dolarów zarówno od łatwowiernych inwestorów, jak i poważnych instytucji bankowych. Jego szwindle były często oparte na skomplikowanych i zniuansowanych aspektach prawa finansowego, przez co większość organów ścigania miała problem z ich zrozumieniem, a co dopiero z przeciwdziałaniem. Postawienie odpowiednich zarzutów było możliwe dzięki działaniom dwóch początkujących agentów FBI, którzy podszywając się pod drobnych oszustów chcących przejść do wyższej ligi zaprzyjaźnili się z Kitzerem i stali się jego nowymi partnerami. Była to jedna z pierwszych tak udanych akcji undercover w historii agencji, a jej rozmach i skuteczność doprowadziła do rozpowszechnienia tej metody śledczej.
Dorwać Phila skupia się zarówno na opisywaniu świata finansowych oszustów, jak i zaplecza działań ówczesnego FBI. Z jednej strony poznajemy bandę cwaniaków żyjących od przekrętu do przekrętu i korzystających z życia ile wlezie, z drugiej zaś rzeczywistość agentów próbujących przebić się przez administracyjny beton mogący zniweczyć ich starania, a jednocześnie funkcjonujących w ciągłym stresie związanym z groźbą zdemaskowania. Aspekt infiltracyjny jest tu zresztą pokazany z dość szerokiej perspektywy. Agenci borykają się nie tylko z wymagającym ciągłej improwizacji, pełnego skupienia i niemożliwie stresującym zadaniem. Howard sporo miejsca poświęca też przedstawieniu choćby destruktywnego wpływu takiej pracy na życie osobiste bohaterów. Towarzyszenie impulsywnemu Philowi wymuszało na nich spontaniczne decyzje o kilkutygodniowych wyjazdach (choćby na Hawaje czy do Europy), które zupełnie odcinały ich od normalnego życia. Jednak najciekawsza okazuje się tu dość niespodziewana konsekwencja – miesiące spędzane z żywiołowym oszustem o bardzo zabawowym charakterze sprawiają, że między łowcami a ich ofiarą zaczyna rodzić się prawdziwa sympatia.
Jeśli po obejrzeniu filmów z poniższej listy nabierzecie ochotę, aby dowiedzieć się czegoś na temat prawdziwych kulis tego typu operacji, to Dorwać Phila powinno zaspokoić Waszą ciekawość.
BlacKkKlansman
Nasz mały przegląd chciałbym rozpocząć od filmu, który doskonale uwidacznia, jak absurdalne i z góry skazane na porażkę wydają się niektóre pomysły mające na celu infiltrację przestępczych środowisk. Ten przypadek jest dość ciekawy, bo jego fabuła została oparta na wydarzeniach, które naprawdę miały miejsce pod koniec lat siedemdziesiątych. BlacKkKlansam opowiada historię Rona Stallwortha – pierwszego czarnoskórego detektywa w historii departamentu policji w Colorado Springs, który doprowadził do aresztowania członków lokalnego Ku Klux Klanu. Wszystko to za sprawą dość dziwnej, podwójnej infiltracji, podczas której Stallworth kontaktował się z członkami klanu przez telefon, a na fizycznych spotkaniach pojawiał się jego współpracownik z wydziału. Brzmi jak coś, co nie miało prawa się udać, ale operacja była na tyle skuteczna, że podwójny detektyw był nawet typowany na nowego przewodniczącego oddziału rasistowskiej organizacji. Film w pełni oddaje całą groteskowość tej historii, ale także pogłębia wątek inwigilowana potencjalnie niebezpiecznych organizacji. Stallworth prowadzi równocześnie inną akcję, polegającą na przeniknięciu w środowisko lokalnych aktywistów walczących o prawa czarnoskórych. Co dla oficera, spotykającego się na co dzień z rasistowskim zachowaniem, jest niełatwą próba wierności wobec panującego prawa.
BlackKkKlansman jest filmem, który pozwala uwierzyć, że Spike Lee wciąż ma w sobie iskrę, za którą widownia kiedyś tak mocno pokochała jego kino. Może brak tutaj ciężaru gatunkowego jego najbardziej uznanych obrazów, ale użyty przez niego fortel także posiada pewien urok. Twórcy wykorzystują wabik sensacyjnej komedii opartej na absurdalnej fabule, aby po raz kolejny zwrócić uwagę na ogromny problem rasizmu w USA. Pozornie oglądamy groteskową opowieść, w której postaci członków Kux Klu Klanu jawią się jako półgłówki wyjęte z kreskówki, ale Lee nie stara się, abyśmy nie zapomnieli, że oglądamy produkcję opowiadającą o sprawach niezwykle istotnych i poważnych. Robi to z charakterystycznym dla siebie (umieszczając między innymi nagrania ze współczesnych zamieszek na tle rasowym) brakiem jakiejkolwiek subtelności, ale tym razem ogólny efekt jest na tyle zadowalający, że ideologiczny przekaz także uderza odpowiednio mocno. A kilka tematów, chociażby konflikt pomiędzy pokojową walką o prawa czarnoskórych a agresją, zostało ukazanych w dość nieoczywisty sposób.
Donnie Brasco
Chyba żaden inny film na tej liście tak bardzo nie skupia się na próbie przedstawienia prawdziwej natury akcji pod przykrywką i ich wpływie na psychikę ludzi decydujących się na przyjęcie fałszywej tożsamości. Fabuła opiera się na autobiograficznych wspomnieniach Josepha Pistone’a – agenta FBI, który w latach 1976-1981 brał udział w tajnej operacji mającej na celu infiltrację organizacji Bonanno – jednej z pięciu rodzin mafijnych działającej na terenie Nowego Jorku. Na jej potrzebę stworzono postać tytułowego, zajmującego się drobnymi kradzieżami diamentów Donniego Brasco. Film rozpoczyna się w momencie, kiedy Donnie zapoznaje się z podrzędnym mafijnym cynglem Benjaminem “Leftym” Ruggiero, który postanawia wprowadzić go w szeregi swojej grupy. Agent szybko zaskarbia sobie uznanie “góry” i staje się pełnoprawnym członkiem przestępczego świata. W konsekwencji zaczyna bywać naocznym świadkiem coraz gorszych sytuacji, co zmusza go do pełnego zanurzenia się w przyjętej roli, która wymaga od niego krzywdzenia niewinnych ludzi. Prowadzi to do wielu komplikacji, ale najtrudniejsza z nich okazuje się dość niespodziewana. Między Leftym a Donniem rodzi się prawdziwa przyjaźń, która sprawia, że agent zaczyna podważać niektóre aspekty swojej misji.
Donnie Brasco ma swoje znaczące wady (o tym za chwilę), ale jest w nim kilka elementów, które uznaje za rewelacyjne. Przede wszystkim jest to sposób w jaki sposób została zbudowana postać Lefty’ego. Podstarzały płatny zabójca (chwalący się 26 morderstwami), który przez całe życie był na każde skinienie swoich szefów, a nigdy nie został za to solidnie nagrodzony. Bossowie nie biorą go pod uwagę w awansach, nikt nie traktuje go na poważnie, a pieniądze też się go jakoś nie trzymają (w ogóle życie członka mafii jest w tym filmie niezbyt pociągające). Lefty to smutny, pozbawiony złudzeń przegraniec, który budzi naszą litość. Łatwo zapomnieć o tym, że zaczynamy czuć empatię wobec bezwzględnego mordercy służącego ludziom jeszcze gorszym od niego. Pod tym względem obraz poprowadzony jest rewelacyjnie. Trochę bardziej mieszane uczucia mam natomiast wobec głównego bohatera, zwłaszcza wątku związanego z jego rozpadającą się relacją rodzinną. O ile w warstwie “mafijnej” motyw powolnego zatracania różnicy między własną tożsamością a przybraną rolą (oraz konieczność wątpliwie moralnych działań) jest całkiem intrygujący, to kiedy Donnie/Joe wraca do domu robi się trochę gorzej. I nie chodzi o przedstawienie gorszej strony bohatera, który dla wobec swojej rodziny jest nieznoszącym sprzeciwu tyranem, bo to też dobrze buduje tę postać. Po prostu sceny “rodzinne” są straszliwie przeszarżowane i sprawiają wrażenie wyciągniętych z telenoweli. Nie obraziłbym się gdyby w ogóle z nich zrezygnowano, bo niebezpiecznie zwiększają wskaźnik dramatycznego kiczu.
Dużo dobrego dzieje się tu pod względem aktorskim. To okres kiedy Johnny Depp nie zatracił się w swojej manierze i wciąż grał zróżnicowane postaci. Jego smutne oczy i cierpiętnicza mimika rewelacyjnie wpasowują się tutaj w postać agenta, który musi odłożyć swoje człowieczeństwo “na później”. Bardzo dobrze wypada też Michael Madsen – jeszcze z czasów, kiedy nie znudził znudził graniem tych samych zakazanych mord. Jednak największy spektakl daje tu Al Pacino, który przeżywał wtedy swoją drugą aktorską młodość i tworzył jedną potężną kreacje za drugą. Tutaj mamy do czynienia z rolą dla niego dość specyficzną, bo pozbawioną “pacinizmów”, czyli wybuchów aktorskiej ekspresji typu “dawajta mi tego Oscara”. Jako Lefty jest o wiele bardziej przygaszony, subtelny, sprawiający wrażenie zmęczonego życiem niczym jego bohater.
21 Jump Street
W motywie agentów i policjantów pracujących pod przykrywką bardzo lubię to, że świetnie sprawdza się zarówno jako materiał na trzymający w napięciu thriller, jak i głupawą komedię wyśmiewającą absurdy tej konwencji. Koronnym przykładem na to jest przezabawna opowieść o dwóch policjantach, którzy wracają do liceum, aby jako uczniowie odkryć, kto odpowiedzialny jest za wprowadzenie na rynek nowego narkotyku zabijającego nastolatków. Film jest bardzo świadomym remakiem telewizyjnego serialu z końcówki lat osiemdziesiątych, opowiadającego o oddziale policjantów, którzy dzięki wyjątkowo młodemu wyglądowi mogą infiltrować nastoletnie środowiska i przeciwdziałać zbrodni. To dzięki temu programowi świat poznał Johnny’ego Deppa (w filmie zalicza cudowne cameo).
Pełnometrażowa wersja w teorii opiera się na tym samym założeniu, ale już od samego początku czyni je zupełnie niewiarygodnym. Nikt nawet nie stara się ukryć faktu, że Jonah Hill i Channing Tatum (ten to już zupełnie) w ogóle nie wyglądają jak nastolatkowie. Dorosło wyglądający bohaterowie trafiają do placówki na ostatnie trzydzieści dni, a ich zachowanie zupełnie nie wpasowuje się do normalnego życia na szkolnym korytarzu. Duża część dowcipu opiera się właśnie na zestawieniu widocznego na pierwszy rzut oka nieprawdopodobieństwa z pełną akceptacją tej sytuacji przez uczniów i nauczycieli. Co chwilę ktoś przebąkuje o tym, że policjanci pod przykrywką wyglądają zaskakująco staro jak na uczniów, ale nikt nie drąży tego tematu dalej. Nie jest to jednak jedyna zabawa gatunkiem, jaką znajdziemy w tym filmie. Twórcy wykorzystują bezsensowność sytuacji do wykpienia typowej high school comedy i przedstawienia mocno spóźnionego coming of age . Bywa wulgarnie, często głupawo i przegięcie, ale jeśli ktoś lubi taki niezobowiązujący humor, to powinien być zachwycony. Co więcej, druga część, w której bohaterowie trafiają na studia, jest dla mnie równie zabawna, a wręcz podbija natężenie cudownych głupotek z jedynki.
Dom latających sztyletów
Początek stulecia był wspaniałym okresem dla wszystkich miłośników azjatyckiego kina sensacyjno-historycznego, w którym główną atrakcją są niesamowicie widowiskowe sceny walk wręcz i z użyciem broni białej. Z całą pewnością przyczynił się do tego oszałamiający sukces Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka Anga Lee. Specem od tego typu widowisk stał się na moment także reżyser Yimou Zhang (znany wcześniej z między innymi przejmującego Zawieście czerwone latarnie), który w 2002 roku dostarczył światu Hero z Jetem Li, a dwa lata później opisywany tutaj film. Pomimo tego, że akcja rozgrywa się w średniowiecznych Chinach, to fabuła idealnie wpisuje się w schemat opowieści o stróżach porządku przenikających do przestępczej organizacji. Dwóch oficerów cesarskiej gwardii dostaje zadanie zinfiltrowania struktur tytułowej organizacji, która zrzesza wojowników walczących ze słabą i skorumpowaną władzą. Ma w tym im pomóc Mei – niewidoma tancerka i córka zamordowanego przywódcy rebelianckiej grupki. Jin, jeden z nich, zdobywa zaufanie dziewczyny i przekonuje ją o swoich zamiarach dołączenia do buntowników. Oczywiście Mei okazuje się wcale nie taka bezbronna, ukrytych agentów jest tu kilku, a na drodze wszystkiemu staną gorące uczucia. Nie ma się co oszukiwać – historia opowiedziania w Domu latających sztyletów jest najzwyczajniej na świecie durna, naiwna i wypełniona ogromną liczbą fabularnych głupotek. Do tego wszystko podane jest z olbrzymim patosem sprawiającym, że wzniosłych rozmów bohaterów nie da się słuchać bez uśmiechu politowania. Jest to tak kiczowate, że ostatecznie aż urocze. Gorzej sprawa ma się z samym wątkiem romansowym, który w dużej mierze opiera się na napastowaniu i ciągłym pomiataniu Mei – nie wiem czy to kwestia różnic kulturowych, ale przy większości scen miałem poczucie, że główni bohaterowie to paskudne typki, które po prostu molestują bezbronną wobec nich bohaterkę.
Fabuła nie jest najmocniejszą stroną filmu, ale też nikt nie próbuje nawet udawać, że nie stanowi ona tylko pretekstu do pokazania maratonu oszałamiających scen walki, których pomysłowa choreografia i plastyczność są możliwe do uzyskania tylko w kinie azjatyckim. Pojedynki częściej tu przypominają skomplikowany taniec niż zmagania na śmierć i życie. Jakiekolwiek prawa fizyki i logiki nie mają tu dostępu, ale trudno na to narzekać, kiedy ogląda się widowisko przygotowane z takim rozmachem. Większość scen zestarzała się nad wyraz dobrze, z pominięciem tych, w których użyto popularnych wtedy (wciąż widoczne fascynacje Martixem) odmian bullet time opartych na spowolnieniach czasu i ustawieniu kamery “na pocisku”. A okazji ku temu film daje sporo, bo jego tytuł nie kłamie – latających sztyletów jest tu naprawdę dużo. Jednak to narzekanie dla narzekania, bo te fragmenty także wyglądają całkiem fajnie, po prostu trochę już trącą myszką. Natomiast złego słowa nie mogę powiedzieć o zdjęciach przepięknych chińskich plenerów. Są cudne.
Infernal Affairs / Infiltracja
Skoro Infiltracja jest remakiem Inferlnal Affairs, to przypadku tych dwóch filmów podszedłem do sprawy inaczej i skupiłem się na pokazaniu dość sporych różnic, które sprawiają, że są to produkcje mocno odmienne. Zaznaczę od razu, że nigdy nie byłem jakimś niesamowitym fanem Infiltracji. Uważam, że to bardzo dobre kino, ale nagrodzenie go Oscarem za najlepszy film roku ewidentnie wydarzyło się po to, aby Scorsese w końcu dostał tę swoją statuetkę, bo “już tak nie wypada”.
1) Fabuła i tempo
Rdzeń obu historii jest identyczny. Pomiędzy policją (odpowiednio Boston i Hong Kong) a lokalną mafią dochodzi do podwójnej infiltracji. Lokalny boss wysyła swojego wychowanka do akademii policyjnej, a wyjątkowo uzdolniony kadet zostaje z niej wyrzucony, aby przeniknąć do struktur przestępczych. Od tego momentu między bohaterami rozpoczyna się pojedynek na to, kto lepiej sprawdzi się jako dywersant, oraz który z nich szybciej rozpracuje szpiega drugiej strony. I tutaj czas wskazać na pierwszą istotną różnicę między oba filmami, czyli tempo opowiadania fabuły. Infernal Affairs trwa niecałe 100 minut, a Infiltracja prawie godzinę dłużej. Bardzo dobrze widać to po szybkości “dojścia do sedna” – w filmie Scorsese wstęp to praktycznie pierwsze pół godziny, natomiast obraz Wai Keung Lau i Alana Maka ogarnia ten temat w siedem minut, zarzucając widza serią krótkich scen. Tam gdzie Infiltracja bierze oddech i spokojnie zagłębia się w każdy szczegół opowieści, nie pozostawia żadnych niedomówień (typowo amerykańska konieczność mówienia wszystkiego wprost), tam Infernal Affairs pędzi przed siebie, czasami nie pokazując widzom kluczowych wydarzeń. Ta szybkość i skrótowość sprawia, że pochodzący z Hong Kongu oryginał zyskuje bardzo ciekawą surowość, która wydaje się lepiej pasować do całej opowieści.
2) Bohaterowie
To mocno subiektywne odczucie, ale mam wrażenie, że w Infernal Affairs lepiej udało się uchwycić podobieństwo pomiędzy głównymi bohaterami, którzy rzeczywiście zdają się znajdować po dwóch stronach jednej monety. Tutaj ponownie istotna wydaje się surowość oryginału, ci bohaterowie zdają się być o wiele bardziej zamknięci w sobie, trudno ich w pełni rozgryźć. Oglądając Infiltrację trudno mieć wątpliwość, że to postać mafijnej wtyki jest ewidentnie “tym złym” z dwójki bohaterów. W Infernal Affairs ten podział mimo wszystko się rozmywa, a pod koniec (zakończenie filmów to ich największa różnica fabularna) jego postawa jest o wiele mniej oczywista. Jednak najbardziej odczuwalną różnicą są postaci przestępczych bossów. W Infernal Affairs jest to Hon Sam (Eric Tsang), przywódca lokalnej Triady. Bohater odpowiednio demoniczny, ale raczej drugoplanowy. W Infiltracji mamy natomiast do czynienia z bardzo przerysowanym Frankiem Costello (brawurowy Jack Nicholson), który wyrasta na jedną z największych atrakcji filmu. Oglądanie tej kreacji sprawia dużo frajdy, ale ponownie jest zaprzeczeniem surowości oryginału. Zimnego i pozbawionego emocji szefa zastąpiono rubasznym diabłem.
3) Zdjęcia i sposób prowadzenia kamery
Wspominam ciągle o tej surowości, ale w przypadku wizualnego prowadzenia narracji to Infiltracja okazuje się obrazem o wiele bardziej zachowawczym i klasycznym, mógłby zostać nakręcony w dowolnej z ostatnich pięciu dekad. To bardzo staroświecko poprowadzony film, w którym kamera spokojnie podąża za postaciami, a montaż raczej nie wybija widza z rytmu. Czego nie da powiedzieć się o Infernal Affairs, w którym montaż często szatkuje sceny tak, że obraz robi się bardzo skokowy, co chwilę pojawiają się krótkie retrospekcje lub niespodziewany efekt wizualny – na przykład film nagle robi się czarno-biały. Akcja zwalnia, następują powtórki ujęć, ekran wygasza się w kluczowym momencie. Pełen pakiet wizualnych atrakcji. Otrzymujemy w ten sposób dość charakterystyczne dla Hong Kongu połączenie kina akcji z wizją artystyczną, co ma swój ogromny urok, ale dla widzów preferujących bardziej zrównoważone kino może okazać się niestrawne.
Na fali
Esencja kina akcji przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. W momencie premiery musiał sprawiać wrażenie filmu niesamowicie cool, a bohaterowie jawić się jako ucieleśnienie wolności i wyluzowania. Cóż, po latach trudno na to wszystko patrzeć bez lekkiego zażenowania, choć jednocześnie całość jest na tyle urocza, że nie jestem w stanie jej w pełni skrytykować. Johnny Utah (tak może nazywać się tylko najprawdziwszy z kozaków) jest młodym agentem FBI, który zostaje przydzielony do grupy mającej rozpracować gang intensywnie działających rabusiów bankowych noszących gumowe maski byłych prezydentów. Trop (w postaci specyficznej opalenizny nad pośladkami) prowadzi do środowiska surferów, w szeregi którego Johnny Utah musi przeniknąć. W ten sposób poznaje paczkę uzależnionych od adrenaliny wykrętów pod wodzą niejakiego Bodhiego – samozwańczego filozofa i kogoś na kształt wolnomyślicielskiego guru. Młody agent początkowo nastawiony jest sceptycznie, ale szybko łapie bakcyla sportów ekstremalnych i zaczyna doceniać sposób życia nowych towarzyszy. A między nim i Bodhim rodzi się jeden z największych bromanców w historii kina. Obiektem westchnień Johnny’ego jest tu niby dziarska Tyler, ale trzeba być mocno zaślepionym, aby nie zauważyć tego, gdzie kłębią się prawdziwe emocje.
Oglądanie Na fali jest dość dziwnym doświadczeniem między innymi dlatego, że twórcy chyba nigdy do końca nie ustalili, jaki film mieli zamiar stworzyć. Tempo i ciężar dramatyczny zmieniają się tutaj na tyle często, że trudno się czasami połapać, która scena miała mieć komediowy wydźwięk, a jaka była robiona już na serio. Czuć to zwłaszcza w pierwszej, mocno rozwleczonej połowie wypełnionej plażowymi imprezami i surfingowymi scenami rodzajowymi. O wiele lepiej jest już w drugiej części, kiedy akcja przyśpiesza i zmierza w stronę typowego dla swojego okresu kina sensacyjnego. A kilka fragmentów, choćby kilkuminutowa scena skoku spadochronowego, jest zrealizowana całkiem kozacko. Seans tego filmu to naprzemienne mówienie sobie “o nieee, co za żenada” i “kurde, to było całkiem niezłe”. W dość ambiwalentnym odbiorze całości na pewno nie pomaga koszmarnie drewniana gra Keanu, który często sprawia wrażenie, jakby właśnie powoli wychodził z paraliżu i jego twarz dopiero przyzwyczajała się do wyrażania emocji. Co daje mocno komiczny efekt, bo Utah co chwilę krzyczy i ogólnie jest mocno ekspresyjną postacią. Zupełnie inaczej sprawa ma się natomiast się z grą Particka Swayze – tutaj wystarczy jedno spojrzenie, aby samemu chcieć rzucić wszystko, ujeżdżać falę i napadać na banki.
PS. Jeśli chodzi o aspekt sprawnego działania pod przykrywką, to możliwe, że jest to najmniej wiarygodna pozycja z całej tej listy. Nawet ekipa z 21 Jump Street bardziej się stara nie stwarzać żadnych pozorów.
Serpico
Na początku lat siedemdziesiątych za sprawą swojego uporu i niezłomnej wierności zasadom Frank Serpico doprowadził do wszczęcia śledztwa w sprawie korupcji w szeregach nowojorskiej policji, co spowodowało wprowadzeniu szeregu zmian w jej organizacji. Jednak w kontekście tego przeglądu istotny jest też inny aspekt jego działalności – Serpico uznawany jest za pierwszego policjanta, który zapoczątkował nowe podejścia do ulicznych akcji prowadzonych pod przykrywką. Jego dość nietypowy sposób noszenia się sprawił, że z łatwością mógł udawać dilera lub narkomana, zamiast wyglądać jak typowy “gliniarz w przebraniu”, co oczywiście przekładało się na dużą skuteczność jego działań. Przyglądanie się kolejnym metamorfozom, które przechodzi wcielający się w tytułową rolę Al Pacino, to czysta estetyczna przyjemność. Trochę teraz żartuję, bo o ile ekranowy Serpico jest przepięknym człowiekiem, to film ma do zaoferowania odrobinę więcej.
Nie będzie odkryciem stwierdzenie, że mało który reżyser w historii amerykańskiego filmu miał takie wyczucie do kina społecznie zaangażowanego, jak Sidney Lumet. Charakterystyczną cechą wielu jego obrazów jest wiara w opór jednostki wobec spaczonego systemu i jej zdolność wprowadzenia zmian (koronnym przykładem jest tu oczywiście 12 gniewnych ludzi). I właśnie o tym głównie opowiada Serpico – główny bohater staje właściwie bezbronny wobec wszechobecnego problemu, który wydaje się nie tylko niemożliwy do rozwiązania, ale wręcz wpisany w samo założenie funkcjonowania nowojorskiej policji. Wszystko i wszyscy wydają się być przeciwko niemu – koledzy z oddziału uznają go za potencjalne zagrożenie, a przedstawiciele innych organów sprawiedliwości przez lata uznają jego starania za grę niewartą świeczki. To świetny portret psychologiczny człowieka, który w imię wierności ideałom stawia na szali swoje zdrowie psychiczne, karierę i życie osobiste. Wydaje mi się, że ludzie często popełniają błąd i sięgają po Serpico mając nadzieję na trzymające w napięciu kino sensacyjne. Jest wręcz odwrotnie – tempo jest tu raczej spokojne, historia poprowadzona jest tak, aby najwięcej uwagi skupić na psychice głównego bohatera. I pewnie dlatego nadal, pomimo prawie pięćdziesięciu lat na karku, wciąż ogląda się go bardzo dobrze.
Bez twarzy
Oglądając filmowe kuriozum Johna Woo trudno zdecydować, który z jego elementów powoduje większy opad szczęki: absurdalna fabuła, przeszarżowane do granic możliwości aktorstwo czy zmasowany atak na zmysły, jakim jest jego warstwa audio-wizualna. Zarys historii jest taki: super agent Sean Archer (John Travolta) od lat ściga super przestępcę Castora Troya (Nicolas Cage), który (oprócz miliona przestępstw) odpowiedzialny jest za śmierć jego syna. Po pochwyceniu okazuje się, że Troy ukrył w Los Angeles bombę, która niedługo eksploduje. Dzielny agent postanawia wziąć udział w nowatorskim eksperymencie, dzięki któremu zmienia się ze swoim wrogim wyglądem (równie dobrze mogliby im po prostu wymienić mózgi) i trafia do super strzeżonego więzienia. Jednak pech sprawia, że Troy ucieka z placówki, zabijając przy tym wszystkim znających sekret operacji. Przyjmuje w ten sposób tożsamość Archera. Ufff, już teraz brzmi to dość skomplikowanie, a to dopiero początek naprawdę absurdalnej opowieści, która pomimo całej swojej pulpowości podana jest w zaskakująco poważnym tonie.
Spora część akcji jest poświęcona personalnym rozterkom bohaterów próbujących odkryć, co tworzy prawdziwą tożsamość człowieka. Zamysł może i szlachetny, ale połączony z Nicolasem Cagem i Johnem Travoltą próbującymi udawać nawzajem swoje przerysowane metody gry aktorskiej daje niezapomniany efekt. A gdy dodać do tego styl pana Woo z całym jego stylistycznym przegięciem i zupełnym ignorowaniem praw fizyki, to otrzymujemy filmowe doświadczenie, którego nie da się ocenić według skali pochodzącej z tego wymiaru. Seans Bez twarzy stanowi ciągłe połączenie zażenowania z olbrzymim zafascynowaniem. A po zakończeniu trudno stwierdzić, czy widzieliśmy arcydzieło kina akcji, czy raczej jego przeciwieństwo.
Tekst powstał w ramach współpracy z wydawnictwem Znak.