Moje seriale roku 2022
Zestawienie nowych seriali, o których pisałem na swoim facebookowym profilu w roku 2022.
Zebrałem dla Was w jednym miejscu wszystkie nowe seriale aktorskie, o których pisałem na profilu “Kusi na kulturę” w roku 2022. Naliczyłem ich osiemnaście, a to i tak nie jest nawet ułamek wartych uwagi produkcji z zeszłego roku. Mam świadomość, że zabrakło tu sporo głośnych tytułów, ale cóż, jak wiadomo czas nie jest z gumy i obecnie po prostu nie da się oglądać wszystkiego. Dlatego też nie jest to topka z dopiskiem “naj”, bo na pewno mijało się to z prawdą. Z tego samego powodu lista jest uporządkowana alfabetycznie, bez wskazywania na to, co z niej podobało mi się najbardziej. Podczas jej tworzenia trzymałem się dwóch zasad:
- Pierwszy sezon miał u nas premierę w 2022 roku, choć niektóre pojawiły się już rok wcześniej.
- Nie piszę o serialach, które oglądałem, ale był to już ich kolejny sezon.
Niektóre z tych seriali doczekały się już premiery kolejnych odcinków, ale przy pisaniu o liczbie odcinków trzymałem się stanu, kiedy te teksty powstawały.
Mam nadzieję, że to zestawienie choć trochę pomoże Wam w odnalezieniu czegoś dla siebie w obecnym serialowym zalewie.
Będzie bolało
Gdzie obejrzeć: CANAL+ Online
Liczba odcinków: 7
Czy to zamknięta historia: Nie
Ekranizacja bestsellerowych wspomnień Adama Kaya – byłego lekarza, który rzucił posadę w szpitalu i rozpoczął karierę komika. W swojej książce w groteskowy sposób opisał traumy związane z pracą w brytyjskiej służbie zdrowia – funkcjonowanie w ciągłym stresie, braki w finansowaniu i kadrach, biurokracja stojąca ponad dobrem pracjentów oraz lekarzy – obraz zaskakująco podobny do tego znanego z naszych szpitali. Serialowy Kay (w tej roli wyśmienity Ben Whishaw) Adam Kay na pierwszy rzut oka może wydawać się kolejnym z “housowych” doktorów – ironicznym, niezbyt szanującym innych i przekonanym o własnej wyjątkowości. Stałym elementem są tu łamiące czwartą ścianę, wypełnione czarnym humorem wypowiedzi skierowane wprost do widza. Jednak wystarczy kilkanaście minut, aby zorientować się, że to wszystko jest tylko reakcją obronną.
Kayowi trzeba oddać, że nie stara się wybielać swojego ekranowego alter ego. Główny bohater popełnia masę błędów i potrafi być okrutny dla swoich współpracowników (np. mówiąc im wprost, że są beznadziejnymi lekarzami) oraz najbliższych. “Będzie bolało” to także zapis rozpadającej się psychiki człowieka mierzącego się z zadaniami ponad swoje siły. Naprawdę poruszający jest tu wątek zbyt dużej empatii (bohatera ciągle nawiedzają wspomnienia o noworodku, którego nie udało się uratować), paradoksalnie przeszkadzającej mu zarówno w lekarskiej powinności, jak i życiu osobistym.
Tym, co odróżnia Będzie bolało od wielu medycznych produkcji jest brak oporów w obrazowym ukazywaniu porodów oraz związanych z nimi zabiegów. Zapomnijcie o czystych noworodkach wychodzących ze swoich mam bez żadnego problemu. Przygotujcie się na krew, brązową maź i otwieranie ciała w czasie cesarskiego cięcia. Ten brak wizualnego znieczulenia i epatowanie widokami, o których wolimy zazwyczaj nie myśleć ma na celu jeszcze większe uświadomienie, o jak ciężkich zmaganiach jest tu mowa. To wszystko sprawia, że ta historia z łatwością mogłaby zagubić się w cynizmie i znieczulicy. Jednak w gruncie rzeczy przebija się ciepło i olbrzymi szacunek dla codziennej walki podejmowanej przez lekarzy. Co prawda ta iskierka musi się rozświetlić dojmującą dawkę mroku, ale to czyni ją jeszcze bardziej wartościową.
Czarny ptak
Gdzie obejrzeć: Apple TV+
Liczba odcinków: 6
Czy to zamknięta historia: Tak
Uwielbiam filmy i seriale, które w jakiś sposób odzierają tematykę seryjnych morderców z fascynującej otoczki, a w zamian tego zostawiając poczucie niepokoju odrazy. To właśnie jednak z takich, oparta na faktach, historii. Jimmy Keene to wygadany i charyzmatyczny dealer właśnie rozpoczynający swoją dziesięcioletnią odsiadkę w więzieniu. Jego nietypowe umiejętności zwracają uwagę agentów FBI rozpracowujących sprawę podejrzanego o seryjne morderstwa nastolatek Larry’ego Hilla. Keene, w zamian za anulowanie wyroku, ma zaprzyjaźnić się z domniemanym zabójcą i wyciągnąć od niego obciążające go zeznania.
Choć pierwszy odcinek trochę przymula, to stanowi świetne wprowadzenie do historii, która szybko zmienia się w podróż do kolejnych kręgów piekła. Widoki przemocy, zupełnej zgnilizny moralnej i znieczulicy to tylko przedsmak tego, co najbardziej przerażające, czyli scen rozmów dwójki głównych bohaterów. Czarny ptak nigdzie się nie spieszy, dając pełno czasu scenom długich rozmów, które pozwalają ich dobrze poznać. Oczywiście, jak to bywa w historiach o seryjnych mordercach, najwięcej uwagi zwraca osoba zbrodniarza. Jednak, podobnie jak w Mindhunterze, nie ma tu miejsca na żadną fascynację, próbę stworzenia charyzmatycznego potwora. Hill jest człowiekiem budzącym odrazę pomieszaną z litością. To postać zupełnie odrealniona, żyjąca w innej rzeczywistości, prawdopodobnie nie zdająca sobie sprawy z okropieństwa własnych czynów. To serial, który w dobie fascynacji true crime przypomina, że właściwą reakcją powinno być przerażenie i obrzydzenie.
Znakomicie działa tu relacja pomiędzy Hillem i Keenem. Ten pierwszy, z powodu swoich ograniczeń pozbawiony jest zahamowań i swoją dziwną szczerością rozbraja wszystkie kłamstwa tego drugiego. Opierający całe swoje życie na kłamstwie staje się bezsilny wobec pozornie łatwego do manipulacji przeciwnika. Uznający się za króla świata cwaniak powoli spada w otchłań nieznanego sobie wcześniej mroku. Warto zwrócić uwagę, że o ile pod względem wizualnej przemocy serial nie wystaje poza standardy, to w dialogach pojawia się naprawdę dużo brutalnych szczegółów, więc osoby wrażliwe powinny czuć się ostrzeżone. Uważam, że Paul Walter Hauser to obecnie jeden z najbardziej niedocenionych aktorów, który swoją specyficzną fizyczność potrafi użyć zarówno w rolach komediowych (choćby w Cobra Kai), jak i dramatycznych (był rewelacyjny w Richardzie Jewellu). Czarny ptak tylko mnie w tym przekonaniu utwierdza. Jego naturalna miękkość i wręcz kreskówkowy głos doskonale wpisują się w postać Hilla. To rola składająca się z niezliczonej ilości małych gestów i grymasów, które budują postać niezrównoważoną, zupełnie zagubioną w swojej głowie. Obserwowanie go czasami bywa po prostu bolesne. Bardzo dobrze kontrastuje z nim byczkowaty i bardzo hop do przodu Taron Egerton, szczególnie dobrze wypadając w scenach, w których obserwujemy opadanie jego maski. Trzeba wspomnieć także o udanym drugoplanowym, ostatnim w karierze zmarłego w tym roku Raya Liotty.
Oglądanie Czarnego ptaka trudno nazwać przyjemnym. To seans duszny, pozostawiający w człowieku poczucie brudu i zanurzenia w szlamie. Bardzo dobra odtrutka na pewne niezdrowe fascynacje.
Lekomania
Gdzie obejrzeć: Disney+
Liczba odcinków: 8
Czy to zamknięta historia: Tak
Oparta na książce Lekomani. Jak koncerny farmaceutyczne i lekarze potrafią uzależnić pacjentów od leków produkcja Hulu opowiada historię wprowadzenia na amerykański rynek OxyContinu – wyjątkowo silnego leku przeciwbólowego, który na przełomie wieku spowodował epidemię uzależnień od opioidów, pomimo zapewnień producenta o jego wyjątkowo niskiej szkodliwości.
Twórcy Lekomanii postanowili pokazać sprawę w jak najszerszym kontekście, więc cała sprawę obserwujemy aż z sześciu perspektyw (po dwie na każdą stronę): odpowiedzialnego za wprowadzenie leku na rynek Richarda Sacklera, głodnego szybkich pieniędzy agenta handlowego firmy, agentki DEA, dwóch przedstawicieli departamentu sprawiedliwości, małomiasteczkowego lekarza przepisującego lek swoim pacjentom oraz pracującej w kopalni dziewczyny, która z powodu wypadku zaczyna zażywać OxyContin. Aby nie było za łatwo, to opowieść często przeskakuje w czasie, równolegle pokazując okres wprowadzenia leku na rynek, jak i mające miejsce kilka lat później konsekwencje.
Rozmach w ukazaniu tej historii jest jednocześnie dużą zaletą, jak i sporą wadą Lekomanii. Z jednej strony podział na części korporacyjne (perfidność i żądza zysku), rządowe (bezsilność w walce z systemem) i ludzkie (osobiste tragedie) rzeczywiście dają poczucie, że ogląda się jakiś szerszy obraz. Jednak jednocześnie wprowadza to czasami spory chaos i problem ze skupieniem się na tym, co najistotniejsze. Do tego każdy z tych wątków jest rozbudowany o sprawy osobiste bohaterów, które niestety są chyba najsłabszą stroną serialu. Jednak sama główna historia jest na tyle wciągająca i przerażająca, że nadal zmusza do włączenia następnego odcinka.
Lekomania jest zrobiona “po bożemu”, bez żadnych fajerwerków i formalnych zabiegów, które mogłyby urozmaicić wypełnioną szczegółami fabułę. Nie jest to jakaś wielka wada, ale czasami można odnieść wrażenie, że twórcy po prostu odhaczają kolejne ważne punkty fabuły. Tym co wybija się ponad przeciętność są niektóre role, zwłaszcza przerażająco bezemocjonalny Michael Stuhlbarg jako Richard Sackler oraz wybitny Michael Keaton jako popadający w uzależnienie, trawiony wyrzutami sumienia poczciwy doktor Samuel Finnix. Ten drugi sam w sobie jest powodem, aby obejrzeć serial.
Ważny i przerażający serial, który jednak spokojnie mógłby mieć dwa odcinki mniej, bo pod koniec całość traci bardzo potrzebny jej pazur. Jednak, jak już wspomniałem, sama prawdziwa historia jest na tyle pochłaniająca, że trudno się od Lekomanii oderwać.
Minuta ciszy
Gdzie obejrzeć: CANAL+ Online
Liczba odcinków: 6
Czy to zamknięta historia: Nie
Każda branża ma swoje grzeszki, o których istnieniu wolimy nie wiedzieć. Jedno z czołowych miejsc na tej liście z całą pewnością zajmują usługi pogrzebowe, w których naturze leży przemilczenie pewnych spraw. W końcu ich celem jest odciążenie żałobników i przedstawienie im złagodzonej wersji śmierci, podczas gdy pracownicy domów funeralnych biorą na siebie jej materialno-biologiczną stronę. Minuta ciszy to serial, w którym zaglądamy właśnie na zaplecze cmentarnego interesu, gdzie szacunek dla zmarłych często traktowany jest jako zbędna fanaberia.
Przewodnikiem widza po tym świecie jest Mietek Zasada – emerytowany listonosz, który od lat rozwoził listy mieszkańcom małego miasteczka pod Kielcami. Nie dane jest mu za długo odpoczywać – dzień po odłożeniu mundury dowiaduje się o samobójstwie najbliższego przyjaciela, byłego milicjanta. Okazuje się, że z powodu działań miejscowego proboszcza, żaden z okolicznych zakładów nie chce zająć się organizacją pochówku kontrowersyjnego mieszkańca. Nie mając innego wyboru Zasada postanawia, że sam się nim zajmie, więc zakłada działalność i bierze się do roboty. Szybko okazuje się, że na jednym “zleceniu” się nie skończy, co z kolei bardzo nie podoba się lokalnemu potentatowi pogrzebowymi, Jackowi Wiecznemu.
Konflikt między emerytowanym listonoszem i branżowym weteranem szybko zmienia się w pojedynek pomiędzy dwoma zupełnie odmiennymi światopoglądami. Poczciwy Zasada postanawia przeciwstawić się lokalnym układom, chciwości i znieczulicy ludzi, którzy przez codzienny kontakt ze zmarłymi zupełnie stracili poczucie empatii, czego największym symbolem jest właśnie nastawiony na zyski i chłodną kalkulację Wieczny. Jednak szlachetna wizja Zasady dość szybko jest weryfikowana przez rzeczywistość, w której nawet najbardziej czyste pobudki wymagają pewnych poświęceń i wejścia w moralnie szarą strefę. Nie obędzie się bez przekroczenia kilku barier.
Tematyka jest dość kontrowersyjna, a twórcy nie mają oporów przed jej eksploatacją i mocno podsycają poczucie dyskomfortu związane z poruszaniem tematów. Pełno tu scen, w których ciała zmarłych traktowane są jak towar na półce lub upierdliwy problem do rozwiązania, co bywa pożywką dla bardzo mrocznego, groteskowego wręcz humoru – wystarczy wspomnieć sceny, w którym pracownicy Wiecznego próbują wynieść z mieszkania zwłoki znajdujące się w zaawansowanym stadium rozkładu. Duże wrażenie robią też naturalistyczne sceny ukazujące pracę w prosektorium – chyba jeszcze nie widziałem tak bezpośredniego przedstawienia ludzkich wnętrzności w polskim kinie.
Jednak nie chodzi tu tylko o szokowanie dla samego szokowania, bo to wszystko ukazane jest w kontrze do działań głównego bohatera, który w swoim zakładzie stara się przywrócić szacunek do zmarłych. Trudno też w Minucie ciszy szukać takiego przeciągania struny i świadomego torturowania widza, jak na przykład w kinie Wojtka Smarzowskiego. Mimo wszystko nadzieja wychodzi na prowadzenie w wyścigu z innymi emocjami. Równowaga jest zresztą duża zaletą całego serialu. Główny bohater wydaje się początkowo jak do rany przyłóż, ale ma pełno wad (jest uparty jak muł, trudno mu przyjąć perspektywę innych), a w trakcie rozwijania fabuły dowiadujemy się, że w przeszłości dopuścił się kilku wątpliwych moralnie czynów. Jacek Wieczny co prawda jest postacią bardziej groteskową, stanowiącą zbiór wszystkich negatywnych cech małomiasteczkowego dorobkiewicza, ale on także został przedstawiony tak, że jesteśmy w stanie zrozumieć osobiste motywacje stojące za jego postawą.
Pewnie nikogo nie zaskoczy informacja, że grający główną rolę Robert Więckiewicz ponownie utwierdza swoją pozycję jednego z najlepszych polskich aktorów. Większą ciekawość wzbudza, wciąż kojarzony głównie jako wokalista, Piotr Rogucki, który wcielił się w rolę Jacka Wiecznego. Jak wspomniałem jest to postać znajdująca się na granicy przerysowania, do czego akurat specyficzna maniera byłego lidera Comy pasuje jak ulał. Uwagę zwraca też dwójka aktorów młodszego pokolenia, czyli Karolina Bruchnicka (córka zmarłego przyjaciela głównego bohatera) oraz Adam Bobik (głupkowaty pracownik zakładu Wiecznego). Aktorskie wrażenie z rzadka psuje pięta achillesowa rodzimych produkcji, czyli nagłośnienie dialogów. Jednak to tylko małe czepialstwo, bo na szczęście mowa o nielicznych przypadkach, a w pozostałych aspektach audio-wizualnych serial jest naprawdę dobrze zrealizowany. Pochwalić należy zwłaszcza pracę kamery – niektóre sceny zostały nakręcone z bardzo pomysłowej i efektownej perspektywy, pod tym względem nie można narzekać na nudę.
Choć Minuta ciszy przyciąga uwagę za sprawą odświeżającego oraz nieszablonowego ukazania kontrowersyjnej tematyki to nie przesłania ona tego, co najważniejsze, czyli barwnych postaci oraz ich osobistych dramatów. Paradoksalnie, jak to zresztą zazwyczaj bywa, śmierć okazuje się tu punktem wyjściowym dla opowieści o życiu i porządkowaniu swoich spraw w świecie, w którym przyzwoitość jest uznawana za oznakę słabości.
Miasto jest nasze
Gdzie obejrzeć: HBO Max
Liczba odcinków: 6
Czy to zamknięta historia: Tak
Kocham The Wire, więc nie powinien dziwić fakt, że kiedy usłyszałem o powrocie Davida Simona na ulice Balitmore, to byłem “delikatnie” podekscytowany. Niestety, ostatecznie pozostawił we mnie pewien niedosyt. To serial wręcz skrojony pode mnie, ale w trakcie oglądania czułem, że reportażowy rodowód czasami mocno ciąży samej narracji. To trochę taki “seria amerykańska Czarnego tv show” (choć tym razem książkę wyda u nas ArtRage), w której drobiazgowe przedstawienie tematu sprawia, że większość bohaterów traci na znaczeniu, stając się tylko trybikami w maszynie skorumpowanego systemu. W teorii idealne pole do działania dla specyficznego dla Davida Simona, freskowego sposobu opowiadania. Pełno postaci tworzących skomplikowaną sieć połączeń społeczno-polityczno-ekonomicznego systemu, który przez swoje zepsucie produkuje kolejne spaczone jednostki. Jednak tym razem zabrakło czegoś, abym poczuł, że mam do czynienia z prawdziwymi ludźmi.
Napisałem większość, bo oczywiście z drugiej strony mamy Wayne’a Jenkinsa, postać charakterystyczną i barwną, prawdziwy wir wciągający całą uwagę. Brawurowo zagrany przez Jona Bernthala kradnie każdą scenę, w której się pojawia. Jednak Jenkins też wymyka się normalnej ocenie. Trudno patrzeć na niego jak na człowieka, to raczej ucieleśnienie wszystkiego co złe w ukazanym systemie. Fascynuje jako pozbawiony hamulców oportunista, który sprawia wrażenie, jakby był efektem świadomie prowadzonego eksperymentu z inżynierii społecznej. Wirusem idealnie zaadaptowanym do swojego środowiska i zarażającym wszystkich naokoło. Budzącym odrazę, ale także świadomość, że ktoś taki musiał się w końcu wydarzyć.
Miasto jest nasze fascynuje jako studium (co prawda nakierowane na swoją tezę) systemowego rasizmu, policyjnej przemocy i instytucjonalnej niemocy. Powolne i niepróbujące na siłę uatrakcyjniać tego, co widzimy na ekranie. I czasami ta historia płynnie swobodnie, ale często pojawiają się zgrzyty w postaci zbyt nienaturalnych wypowiedzi postaci komentujących całą historię upadku elitarnej jednostki policji w Baltimore. Są momenty, w których trudno nie zauważyć, że bohaterowie wypowiadają się w sposób wyciągnięty prosto z książki. To psuje swobodę i naturalność, która przecież jest jedną z najważniejszych cech innych produkcji Simona. To świetny, przerażający aktorski reportaż, ale nie do końca udana historia. Rzecz jak najbardziej warta uwagi, ale raczej dla miłośników literatury faktu.
Peacemaker
Gdzie obejrzeć: HBO Max
Liczba odcinków: 8
Czy to zamknięta historia: Nie
Peacemaker to chyba moja ulubiona aktorska produkcja DC z ostatnich dziesięciu lat. Początkowo zupełnie zignorowałem ten serial. The Suicide Squad było całkiem przyjemnym oglądadłem, ale nie na tyle, abym wypatrywał kontynuacji i spin-offów. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że postać gra przez Johna Cenę wydawała mi się zbyt grubo ciosana i karykaturalna, aby wyciągnąć z niej materiał na osobną historię. Jednak zaskakująco pozytywne recenzje i opinie znajomych sprawiły, że postanowiłem dać Peacemakerowi szansę.
Spodziewałem się festiwalu mało subtelnego humoru, pastiszowej fabuły oraz przesadzonej brutalności. Najprościej pisząc – braku dobrego smaku. I dokładnie to dostałem – dowcipy często latają w strefie ogólnie pojętej męskiej szatni, historia jest absurdalna i pełna luk, a krew leje się gęsto. Cały myk polega jednak na tym, że a) to wszystko jest naprawdę zabawne i świetnie zrealizowane b) jakimś cudem udało się to połączyć z całkiem angażującą krytyką toksycznej męskości, obsesji przemocy i strachu przed emocjami.
Gunn specjalizuje się (co wiemy choćby ze Strażników Galaktyki) w tworzeniu postaci odszczepieńców, przegrywów i dziwaków. Postaci wypełnionych wadami i mających swoje za skórą, ale w gruncie rzeczy pokrzywdzonych oraz zasługujących na drugą szansę. Tym razem jest podobnie, choć początkowo trudno w to uwierzyć, bo Christopher “Peacemaker” Smith wydaje się bohaterem spoza granicy lubialności (zwłaszcza mając w pamięci końcówkę The Suicide Squad). To połączenie mentalności Johnny’ego Bravo z stereotypem wyznawcy alt-rightu oraz umiłowania “pokoju za wszelką cenę”. Jednak dość szybko okazuje się, że tak naprawdę jest ofiarą wychowania, własnej naiwności oraz nieumiejętności odpowiedniego przekierowania własnego gniewu.
Poprzedni akapit może być napisany na wyrost, bo trudno tu mówić o jakiejś psychologicznej głębi. Choćby w kontekście przemiany głównego bohatera można uznać za dość grubymi nićmi szytą. To prawda, ale trzeba pamiętać, że to wciąż przede wszystkim wesoła rozpierducha, w której znalazło się miejsce na walkę ze zmutowanym gorylem, byłego villaina-rasistę skrywającego międzymiarowe laboratorium w swoim domu na przedmieściach czy pasożytach przejmujących kontrolę nad ludzkim mózgiem. Gunn ani przez chwilę nie gubi campowego tonu, bezczelnie szydzi i celowo szarżuje. A jednocześnie sprawia, że jesteśmy w stanie zaangażować się emocjonalnie w losy postaci, które swoim przerysowaniem powinny to uniemożliwić.
Polecam, nawet jeśli nie oglądaliście The Suicide Squad i ogólnie nie przepadacie za aktorskim DC. Jeśli tylko nie odrzuca Was krawędziowy humor, bo pod tym względem to jednak dość specyficzna produkcja.
Policjant
Gdzie obejrzeć: CANAL+ Online
Liczba odcinków: 5
Czy to zamknięta historia: tak
Chris Carson jest tykającą bombą wypełnioną gniewem i frustracją. To zdegradowany były inspektor, obecnie spędzający służbę na odpowiadaniu na nocne wezwania mieszkańców Liverpoolu. Jego praca polega na stykaniu się z tym, co najgorsze – przemoc domowa, narkomańskie meliny i problemy wynikające ze zwykłej, ludzkiej nędzy nie robią już na nim żadnego wrażenia. Stały kontakt z marginesem społecznym wpędził go w kompletną znieczulicę oraz poczucie bezsilności. Frustracja coraz szybciej zżera go od środka i niszczy relacje z najbliższymi. Chris jest tego świadomy, ale nie potrafi zrobić nic, aby zatrzymać napędzającą się spiralę gniewu. Na domiar złego zostaje przydzielona mu nowa, naiwnie wierząca w ideały partnerka, a w jego ręce wpada torba z kokainą, usilnie poszukiwana przez “prawowitych” właścicieli.
Po przeczytaniu powyższego akapitu Policjant może się wydawać całkiem standardowym przedstawicielem swojego gatunku. Owszem, sam szkielet fabularny jest dość klasyczny, ale tutaj chodzi o to, co bulgocze pod powierzchnią. To historia o rozpaczliwej próbie powstrzymania własnego upadku, a stawką jest człowieczeństwo głównego bohatera. Znajdujący się na drodze prowadzącej prosto do piekła Chris pragnie z niej zawrócić, ale zamiast tego ciągle błądzi. Usilnie szuka w sobie resztek dobra, ale popełniając błąd za błędem powoduje coraz większy większy chaos i ból innych. Obserwowanie tych zmagań na równi budzi dyskomfort, co fascynuje.
Oglądanie Policjanta jest jak oczekiwanie na zbliżający się atak paniki. Wszystko zdaje się w nim być zapowiedzią nadchodzącej tragedii. Nawet najspokojniejsze sceny podszyte są niepewnością, na co duży wpływ ma wybijająca z rytmu, zdająca się nie docierać nigdy do kulminacji muzyka. Zresztą, cała warstwa audiowizualna jest świetnie zrealizowana – mocno surowa, brudna i potęgująca wrażenie wszechogarniającego syfu wylewającego się z ekranu. Sprytnie są tu zastosowane różne triki montażowe, choćby “przeskakujący” obraz symbolizujący coraz bardziej rozpadającą się psychikę Chrisa. Ponownie – to wszystko jest bardzo drażniące, ale jednocześnie nie pozwala oderwać wzroku od ekranu.
Tym, co na pewno przyciągnie do serialu wielu widzów jest Martin Freeman w głównej roli. Mam dla jego fanów dobrą wiadomość – w Policjancie wzbije się na wyżyny swojego talentu, kradnąc każdą jedną sekundę, w jakiej pojawia się na ekranie. Wystarczy jedno spojrzenie na granego przez niego bohatera, aby od razu zrozumieć, że to człowiek, który dawno przekroczył granicę oddzielającą jego umysł od krainy mroku. Każdy gest, spojrzenie i wypowiedź wypełnione są niekończącym się rozedrganiem. Pokusiłbym się o stwierdzenie, że to jego najbardziej imponujący występ.
To jeden z tych seansów, w których atmosfera i emocjonalne napięcie sprawiają, że wszelkie niedociągnięcia odchodzą na drugi plan. Nawet jeśli fabuła czasami wpada na mielizny, to i tak trudno oderwać wzrok od zmagań udręczonego głównego bohatera. Surowe i bardzo intensywne serialowe przeżycie.
Ostatnie dni Ptolemeusza Graya
Gdzie obejrzeć: Apple Tv+
Liczba odcinków: 6
Czy to zamknięta historia: Tak
Zacznę od kontrowersyjnego wyznania – jestem trochę znudzony występami Samuela L. Jacksona w wersji “Mothe****ker”. Jest w tej specyficznej kategorii nie do pobicia, ale czasami trudno nie zadać sobie pytania, czy potrafiłby jeszcze zagrać coś innego. Na szczęście od czasu do czasu dane jest mu wystąpić w bardziej poważnym wcieleniu i pokazać, że jego repertuar nie ogranicza się tylko do bycia “cool as f**k”. Wystarczy wspomnieć choćby rewelacyjną rolę w Sunset Limited. Dlatego cieszę się, że powstał serial, w którym jego talent dramatyczny błyszczy w każdej scenie.
To sześcioodcinkowa adaptacja powieści pod tym samy tytułem (w czerwcu wydało ją u nas wydawnictwo Relacje) opowiadająca o 91-letnim, trawionym przez demencję mężczyźnie, który u kresu żywota dostaje jeszcze jedną szansę na zrobienie czegoś dobrego. Eksperymentalna terapia pozwalają na odzyskanie pamięci na krótki czas oraz przyjaźń z nastoletnią Robyn sprawiają, że Ptolemeusz odzyskuje siły, aby rozprawić się ze swoją przeszłością i pomóc najbliższym.
Trudno pisać o tym serialu bez zdradzania fabuły, a to z kolei oznaczałoby odebranie dużej części przyjemności z oglądania. Wystarczy wiedzieć, że to nie tylko dramat o żegnającym się ze światem staruszku. W jego historię została wpleciona sprawa kryminalna, dużo wątków społecznych oraz tajemniczy skarb, którego historia sięga aż lat 30 ubiegłego wieku. Ostatnie dni Ptolemeusza Greya są w ogóle dość dziwacznym tworem. Historia o starzeniu się, utracie pamięci, rasowych nierównościach i biedzie łączy się tu z wręcz bajkową opowieścią o magicznym staruszku pomagającym wszystkim naokoło. Pomimo pojawiających się od czasu do czasu zgrzytów, ta mieszanka sprawdza się całkiem dobrze. Tematów poruszanych jest wiele, ale to przede wszystkim historia o nietypowej przyjaźni i wzajemnej nauce miłości do życia. Wypełniona rozmowami o czym, co naprawdę istotne oraz opowieściami o małych zwycięstwach i straconych szansach. To w dialogach pomiędzy Robyn a Ptolemeuszem najbardziej czuć powieściowy rodowód tej historii. Są długie, bardzo opisowe i przyjemne dla ucha. To w ogóle bardzo przyjemnie powolna, pozwalająca się nacieszyć chwilą produkcja.
Jak już wspomniałem, Samuel L. Jackson wzbija się tu na wyżyny swoich możliwości i to ze zdwojoną siłą. Tak naprawdę ma tu do zagrania dwie postaci – Ptolemeusza zagubionego w odmętach swojej pamięci i tego w pełni sił umysłowych. Role odmienne, ale jednocześnie czuć, że to ten sam bohater. Najbardziej poruszające są momenty, w których odgrywa ponowne pogrążanie się w demencji, a na jego twarzy i oczach ponownie pojawia się wyraz zagubienia. To kreacja kradnąca show, ale nie należy zapominać o odgrywającej Robyn Dominique Fishback – razem tworzą jeden z najlepszych międzygeneracyjnych duetów aktorskich, jakie widziałem ostatnimi czasy.
Reacher
Gdzie obejrzeć: Amazon Prime Video
Liczba odcinków: 8
Czy to zamknięta historia: Nie
Nie miałem pojęcia, że tak brakowało mi porządnego oglądadła o mięśniaku, który bije złych ludzi i naprawia pozornie beznadziejną sytuację. Nigdy nie czytałem książek Lee Childa, a fragmenty filmu z Tomem Cruisem widziałem tylko kątem oka. Nie wiedziałem, czego się spodziewać, a dostałem serial idealnie rozgrywający wszystkie sensacyjne tropy rodem z kina lat 80 i 90. Cudownie jest to, jak bezczelnie twórcy nie mają oporów z robienia ze swojego bohatera nadczłowieka. Co prawda Reacher ma problemy z kontaktach z innymi i jest socjopatą, ale poza tym jest najlepszy. Napakowany, szybki, umie się bić i strzelać, jest mega spostrzegawczy, bystry oraz co chwilę rzuca zabawnymi docinkami. A do tego kocha pieski. Każdy jest wobec niego bezsilny.
I wysiada sobie ten półbóg z autobusu na jakimś zadupiu i raz dwa zostaje wkręcony w wielką intrygę, którą rozwiązać mogą tylko jego mięśnie i mózg. Pozornie niezwiązane ze sobą sprawy szybko odsłaniają sieć powiązań, w którą zaplątany jest każdy, kto cokolwiek znaczy w mieścinie. Układ jest nie do ruszenia, ale Reacher ma to w dupie i robi co trzeba. Pomagają mu w tym dziarska policjantka i pełen zasad detektyw, który początkowo jest sztywniakiem, ale pod wpływem Reachera robi się super. Dobrzy są spoko, a źli podli i nędzni. A to wszystko jest wyśmienicie zrealizowane. Bijatyki są mięsiste, atmosfera śledztwa napięta do granicy pęknięcia, aktorzy grających tych fajnych uroczy i charyzmatyczni, a tych słych obślizgli oraz niesympatyczni. Wszystko jest na swoim miejscu.
Prosty serialowy eskapizm. Działający tak dobrze dlatego, że twórcy bezwstydnie zdają sobie z tego sprawę i nie próbują kombinować. Mam nadzieję, że Reacher i jego mięśnie jeszcze wrócą, aby dokopać jeszcze większej liczbie niegodziwców.
Rdzenni i wściekli
Gdzie obejrzeć: Disney+
Liczba odcinków: 8
Czy to zamknięta historia: Nie
Sterlin Harjo i Taika Waititi stworzyli produkcję ukazującą życie w rezerwacie rdzennych Amerykanów w sposób, którego nigdy nie widziałem . To na równi zabawna i wzruszająca historia o chęci szukania lepszego życia skonfrontowanej z przywiązaniem do swojej społeczności. Główni bohaterowie to czwórka zbuntowanych nastolatków zamieszkujących rezerwat w Oklahomie. Łączy ich odwieczna przyjaźń oraz wspólne marzenie, jakim jest ucieczka z ich rodzinnej dziury do, urastającej do rangi mitycznej krainy, Kalifornii. Do realizacji tego celu potrzebują sporej ilości gotówki, a tej w okolicy nigdy nie ma za wiele. Dlatego uciekają się do małych przekrętów i kradzieży wplatających ich w różne absurdalne sytuacje.
Rdzenni i wściekli to serial pulsujący od niepokornej energii, ale jednocześnie cudownie rozlazły i nigdzie się niespieszący. Owszem, marzenie o ucieczce jest tu ciągle obecne, ale równie istotne jest pozornie bezcelowe fabularne snucie się i odsłanianie kolejnych elementów ich codzienności. Każdy z odcinków to osobna mini-historia, często skupiona wokół jakiejś barwnej postaci drugoplanowej na przykład wierzącego we wszelkie legendy i lokalne mity, dobrodusznego policjanta czy uznającego się za wielkiego wojownika, handlującego swoim kilkunastoletnim ziołem (pomimo dostępności legalnego towaru) wujka jednej z bohaterek.
Wyśmienicie połączone tu wątki humorystyczne z dramatem oraz przedstawieniem poważnych problemów społecznych, z którymi muszą mierzyć się mieszkańcy rezerwatów. Wiele rzeczy pokazano tu z przymrużeniem oka, pojawiają się wątki mocno absurdalne (jednego z bohaterów nawiedza w wizjach jego przodek, wyjątkowo nieudolny wojownik), ale takie zjawiska jak alkoholizm, bezrobocie czy społeczna apatia są stałym elementem tła. Jeśli miałbym porównywać do innych produkcji, to określiłbym ten serial jako połączenie lekko złagodzonej wersji Shameless z Atlantą. To dla mnie kolejny przykład na to, jak można opowiadać o takich sprawach bez epatowania “patologią” i uderzaniem w skrajności. Bardzo-słodko gorzka produkcja potrafiąca zadać emocjonalny cios w najmniej spodziewanym momencie.
Pierwszy sezon składa się z ośmiu (po 25-30 minut) odcinków, które przelatują błyskawicznie, ale są zaskakująco treściwe. Pod koniec sezonu (mam nadzieję, że drugi zawita do nas szybko) okazuje się, że te wszystkie mniejsze, niepozorne motywy łączą się ze sobą w solidną historię o dorastaniu, stracie i sile wspólnoty.
Pod sztandarem nieba
Gdzie obejrzeć: Disney+
Liczba odcinków: 7
Czy to zamknięta historia: Tak
Kryminalny mini-serial opowiadający o członkach Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich, powszechnie zwanych mormonami. Dochodzenie w sprawie morderstwa dokonanego w ich środowisku staje się tłem dla opowieści o narodzinach religijnego fanatyzmu. Rozgrywająca się w połowie lat 80 historia została luźno oparta na głośnej książce Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija autorstwa Jona Krakauera. Jeb Pyre to gorliwie wierzący mormon służący swojej społeczności jako detektyw w małym miasteczku w stanie Utah. Pewnego dnia zostaje przydzielony do sprawy brutalnego morderstwa młodej kobiety, Brendy i jej piętnastomiesięcznej córeczki, o które zostaje oskarżony jej mąż Billy – członek znanego z radykalnych poglądów (zarówno religijnych jak i politycznych) klanu Laffertych. Jako główny podejrzany zostaje aresztowany, a w trakcie zeznań wyjawia mroczne sekrety swojej rodziny.
Narracja prowadzona jest na kilku płaszczyznach czasowych. Choć główna część historii, czyli samo śledztwo, rozgrywa się na przestrzeni kilku dni, to pozostałe wątki sięgają głęboko w dzieje zarówno Laffertych, jak i samego mormonizmu. To właśnie ta swoista saga rodzinna jest najciekawszym elementem serialu – mamy okazję oglądać powolny rozpad tego, co początkowo zdaje się być familijną sielanką. Trzymany pod batem despotycznego ojca, bracia Lafferty ponoszą kolejne porażki zawodowe i polityczne, za wszystko obwiniając rząd USA, co kieruje ich w stronę najbardziej radykalnego oblicza ich religii.
Pod sztandarem nieba to przede wszystkim historia o wierze i konsekwencjach jakie niesie za sobą zarówno jej nadmiar, jak i utrata. Z jednej strony obserwujemy nie potrafiących poradzić sobie z rzeczywistością braci Lafferty, z drugiej zaś wątpliwości rodzące się w młodej matce, jak i szlachetnym detektywie. I o ile wątek rosnącego fanatyzmu bywa czasem pokazany zbyt jednoznaczna, to opowieść o utracie religijnej pewności jest o wiele bardziej zniuansowana. Dla głównego bohatera odejście od doktryny oznacza zanegowanie wartości, jakimi kierował się całe życie, odsunięcie się od rodziny oraz utratę kompasu moralnego. Jego zmagania i wewnętrzne rozterki oddane są bardzo przekonująco, w czym pomaga świetne aktorstwo wcielającego się w tę postać Andrew Garfielda.
Niestety, serial czasami potyka się o swoje ambicje nadania tej historii jak najszerszego kontekstu, co objawia się we fragmentach streszczających początkowe dzieje mormonizmu, która obserwujemy od momentu pierwszego objawienia, jakiego doznał Joseph Smith. Pod względem jakościowym wydają się one być wyjęte z zupełnie innej produkcji, a ich wplatanie w główny wątek wychodzi bardzo nienaturalnie. Twórcy próbują znaleźć analogię pomiędzy nimi, a historią Laffertych, ale wydaje się to bardzo naciągane. Do tego sposób ich wprowadzenia często wygląda tak, że jakaś z postaci w trakcie rozmowy zaczyna wykład na ten temat. Zamiast pogłębiać temat, wybija to z naprawdę wciągającej opowieści. Wspomniałem już o występie Andrew Garfielda (ostatnio jest na fali), którego charakterystyczna zbolała mimika znakomicie oddaje rozterki jego bohatera. Jednak to nie jedyna rola, na którą warto zwrócić uwagę. Z jednej strony możemy obserwować wschodzący talent wcielającej się w Brendę Daisy Edgar-Jones – znana z Normalnych ludzi ma szansę stać się jedną z ważniejszych aktorek swojego pokolenia. Z drugiej zaś zaskakująco dobrze sprawdza się mocno już zapomniany Sam Worthington (chyba nikt nie czeka na drugiego Avatara tak jak on) odgrywającego jednego z fanatycznych braci Lafferty.
Pomimo pewnych problemów z nieudaną warstwą historyczną, Pod sztandarem nieba to wyśmienity kryminał skupiający się na solidnym zbudowaniu bohaterów, przez co ich religijne rozterki są tak samo angażujące jak (a może nawet bardziej) jak powoli odkrywana tajemnica. Polecam fanom historii, w których od samej zbrodni ważniejsze jest przedstawienie mechanizmów, jakie do niej doprowadziły.
Rozdzielenie
Gdzie obejrzeć: Apple TV+
Liczba odcinków: 8
Czy to zamknięta historia: Nie
kolejny dowód na to, że Apple coraz mocniej rozpycha się łokciami wśród streamingowych graczy tworząc seriale, których jeszcze niedawno spodziewaliśmy się od Netflixa. Oryginalne, wypełnione świetnym aktorstwem i przemyślane tak, aby zainteresować jak największą liczbę widzów, jednocześnie nie urągając ich inteligencji. Problemem okazuje się potencjalny brak umiaru.
Ten serial ma dla mnie urok czasów telewizji jakościowej sprzed 10-15 lat (okres Zagubionych), kiedy jednym z najważniejszych czynników był jak najbardziej nietypowy pomysł, mający błyskawicznie zadziwić oglądających. Trzeba twórcom oddać, że to im udało się znakomicie. Dla niewtajemniczonych – tytułowe rozdzielenie to procedura używana przez korporację Lumon mająca na celu oddzielenie umysłów pracowników od ich życia prywatnego. Po wejściu do biura osobowość prywatna wyłącza się i ustępuje miejsca tej zawodowej. Zamknięci w biurowcu ludzie nie mają pojęcia kim są na zewnątrz i vice versa.Fabuła rozpoczyna się w momencie, w którym główny bohater serialu, Mark S (jego losy śledzimy w obu strefach jego egzystencji), dostaje za zadanie przygotować nowo przybyłą pracownicę Helly do jej nowego życia. Kobieta znosi swoją sytuację wyjątkowo źle, ale z jakiegoś powodu jej zewnętrzne ja nie pozwala jej porzucić nowego życia. Buntownicza natura Helly sprawia, że wśród fanatycznie oddanym firmie członków zespołu zaczyna rodzić się zwątpienie.
Warstwa serialu rozgrywająca się wewnątrz firmy przypomina Terry’ego Gilliama z jego najlepszych czasów, ale w bardziej przystępnej formie. To doprowadzenie korporacyjnej struktury do granic groteskowego absurdu, co widać już po samych dekoracjach. To retrofuturyzm przesunięty kilka dekad do przodu – pomieszczenia i sprzęt wyglądają jak wyciągnięte z lat osiemdziesiątych, co kontrastuje z zaawansowanym poziomem technologicznym. Tworzy to poczucie obcości, które zwiększa fakt, że właściwie nie mamy pojęcia, czym zajmują się bohaterowie. Oficjalnie ich zadaniem jest segregowanie danych (łączą ze sobą cyfry, które wywołują podobne emocje), ale ich praca zdaje się nie mieć konkretnego celu. Ogólnie mamy tu do czynienia z piekłem każdego, kto czuje niechęć do niekończących się dupogodzin i struktur zdających się służyć tylko napędzaniu pracy dla samej pracy. Już samo pokazanie tego sterylnego piekła wystarczyłoby, aby uznać Rodzielenie za produkcję wartą uwagi. Jednak groteska to tylko jedno z oblicz tej historii. Życie prywatne głównego bohatera także nie należy do wesołych – to pogrążony w żałobie po stracie żony mężczyzna, dla którego możliwość wyłączenia się na osiem godzin jest ucieczką od bólu. W porównaniu z nim korporacyjne piekiełko wydaje się wręcz przyjazne.
W całej swojej pozornie satyrycznej otoczce serial zaczyna szybko zadawać intrygujące pytania na temat tożsamości, tego co wpływa na czyny danej osoby (doświadczenie czy natura?), czym jest świadomość itd. Czy Mark S to jedna osoba czy jednak dwa osobne byty? Czy osobowość pracowa jest wtórna do tej pierwotnej i można ją skasować w momencie rezygnacji z pracy, czy jest niezależnym bytem mającym takie same prawa? A to tylko kilka z frapujących tematów do rozważań, które wywołuje serial. Formalnie też bywa rewelacyjnie. Niekończące się pomieszczenia Lumon z jednej strony przerażają sterylnością, ale z drugiej potrafią zaskoczyć psychodelicznymi rozwiązaniami. Dużo jest tu grania kolorkami, światłem i samymi kadrami, które czasami wyglądają tak, jakby Wes Anderson nagle zafascynował się minimalizmem. Bywa pięknie i hipnotyzująco.
Zachwalam i zachwalam, ale czas w końcu wrócić do wspomnianego braku umiaru. Rodzielenie wydało mi się serialem jednocześnie za długim i za krótkim. Za długim, bo mimo wszystko jest tu sporo fabularnej waty (wątek postaci granych przez Johna Turturro i Christopkera Walkena zdaje się prowadzić donikąd) wypełniającej miejsca dość powoli rozwijającego się wątku głównego. Za krótkim, bo kiedy historia wreszcie się zagęszcza i zaczyna zmierzać ku rozwiązaniu (muszę przyznać, że ostatni odcinek kilkukrotnie mnie zaskoczył) to sezon się kończy, i to solidnym cliffhangerem. Zapowiedź drugiego sezonu martwi mnie o tyle, że nie jestem pewien, czy to ten rodzaj serialu nadającego się na długie rozwinięcie. Wolałbym skondensowaną opowieść zamykającą się w 10-12 odcinkach. Obawiam się powtórki z “Westworld”, które działało dopóki twórcy nie próbowali rozszerzać i tłumaczyć co tak naprawdę stoi za całym pomysłem. “Rozdzielenie” wydaje się bardziej intrygujące w swojej kafkowskiej, nie szukającej wytłumaczenia formie. Rozwiązanie może być rozczarowujące. Zresztą, to chyba wada strategii Apple’a, bo takie The Morning Show sprawdzało się znakomicie jako jeden sezon zakończony wielkim wybuchem, którego rozwiązanie w drugim było co najmniej rozczarowujące.
W 80 dni dookoła świata
Gdzie obejrzeć: CANAL+ Online
Liczba odcinków: 8
Czy to zamknięta historia: nie
Muszę się do czegoś przyznać – mam olbrzymią słabość do wszelkich wariacji na temat klasycznej powieści Julesa Verne’a. Odpowiedzialna jest za to pochodząca z lat 80 hiszpańsko-japońska animacja (tej, w której Fogg jest lwem), która była ukochaną kreskówką mojego dzieciństwa. Od tego czasu historia śmiałej wyprawy angielskiego dżentelmena jest dla mnie wzorcem awanturniczej przygody. Seans najnowszej adaptacji przypomniał mi o tym, że stara miłość rzeczywiście nie rdzewieje.
Produkcja podchodzi do literackiego oryginału w bardzo luźny sposób, mocno zmieniając całą fabułę. Niezmieniony właściwie zostaje tylko punkt wyjścia – kochający rutynę Phileas Fogg postanawia udowodnić, że dzięki nowym technologiom świat można okrążyć w zaledwie 80 dni. Zakłada się o zawrotną sumę 20 000 funtów i wraz ze swoim służącym Passepartout wyrusza w szaloną podróż. Jednak od tego momentu pojawiają się znaczne różnice. Najważniejszą z nich jest nowa, trzecia towarzyszka podróży – rezolutna Abigail Fix, ambitna reporterka, która pragnie udowodnić swojemu ojcu i zdominowanym przez mężczyzn światu swoją wartość. A zamiast ścigającego Fogga inspektora Interpolu za ekipą podążą nikczemny zbir mający za zadanie sprawić, aby ten na pewno nie skończył swojej podróży.
Każdy odcinek to zupełnie inne miejsce i problemy, z którymi muszą mierzyć się bohaterowie. Trafiają między innymi do pociągu jadącego przez włoskie góry, na hinduskie wesele, do Hong Kongu i bezludną wyspę. Spotykają też historyczne postaci, chociażby słynącą ze swobodnych obyczajów skandalistkę Jane Digby czy Bassa Reevesa, pierwszego czarnoskórego szeryfa w historii USA. Obecnie dość staroświecka formuła “przygody tygodnia” w tym wypadku sprawdza się bardzo dobrze. Odcinki naładowane są akcją i interesującymi postaciami, więc trudno tu o nudę. Czasami dzieje się wręcz za dużo. Jak pewnie już się domyślacie, ta wersja W 80 dni dookoła świata stara się unowocześnić wydźwięk mającego prawie 150 lat książkowego pierwowzoru i poradzić sobie z jego mocno kolonialnym i imperialistycznym rodowodem. Ważnym elementem kolejnych odcinków są takie tematy jak rasizm, przedmiotowe traktowanie lokalnej ludności czy szowinizm. Najlepiej te przemiany symbolizuje sam Fogg, który wyrusza w podróż jako zwolennik imperium oraz klasista, aby dość szybko zweryfikować swój światopogląd. Zresztą początkowo, zwłaszcza w kontraście do swoich towarzyszy, pokazywany jest jak budzący politowanie niedojda, dopiero po pewnym czasie zmienia się w prawdziwego człowieka czynu. Takie odnowione spojrzenie rzeczywiście odświeża tę formułę, choć nie da się ukryć, że potrafi to spowodować pewne zgrzyty. I nie chodzi mi tu o jakiekolwiek “dorzucanie poprawności na siłę”, ale czasami po prostu trudno pogodzić nową perspektywę z tak osadzonym w starym świecie tematem.
Zszedłem na tematy ważkie, ale to przede wszystkim lekka, często naiwna w swoim optymizmie przygodówka. Przyjemny rodzaj rodzinnego eskapizmu, w którym od początku wiemy, że sprawy jakoś się ułożą, a szlachetni bohaterowie wyjdą na swoje, zaś niegodziwców spotka odpowiednia kara. Ma to wyczuwalny staroszkolny sznyt, ale to akurat uważam za zaletę, bo ostatnimi czasy coraz częściej czuję potrzebę ucieczki właśnie w taki rodzaj opowieści. Podobnie sprawa ma się z bohaterami, którzy są dość stereotypowi, ale szalenie sympatyczni. Pod względem aktorskim na początku najwięcej przykuwa oczywiście, wcielający się w Fogga, David Tennant, który jak zwykle nie zawodzi. Niczym za czasów swoich występów w Doktorze Who potrafi płynnie przechodzić między powagą a komedią sprawiając, że jego bohater w jednej chwili bawi swoją pretensjonalnością, aby zaraz wzruszyć melancholią. Jednak tym razem show kradnie inny członek obsady, czyli wcielający się w rolę Passepartout, niezwykle charyzmatyczny Ibrahim Koma. To aktor mający w sobie niezwykle naturalną zadziorność i drańską charyzmę. Grająca przebojową Abigail Fix Leonie Benesch także wypada dobrze, choć nie porywa aż tak mocno jak pozostała dwójka głównych aktorów.
W 80 dni dookoła świata ma swoje wady, ale nie przysłaniają one tego, co najważniejsze – poczucia uczestnictwa we wspaniałej podróży, która potrafi obudzić w człowieku zew przygody i chęć wzięcia życia za rogi. Ta historia chyba nigdy mi się nie znudzi.
Stary człowiek
Gdzie obejrzeć: Disney+
Liczba odcinków: 8
Czy to zamknięta historia: Nie
Utrzymany w powolnym tempie, ale trzymający w napięciu thriller szpiegowski z Jeffem Bridgesem i Johnem Lithgowem w rolach głównych.
Fabuła opiera się na klasycznym motywie byłego agenta CIA, który po latach spokoju musi stawić czoła konsekwencjom swoich grzechów i decyzji z przeszłości. Dan Chase spędza dni na spokojnym godzeniu się ze starością oraz opłakiwaniu zmarłej żony. Jednak pewnego dnia w jego domu pojawia się uzbrojony napastnik się nasłany przez jego dawnych pracodawców. Chase musi ponownie wrócić do szpiegowskiej gry, której zasady zupełnie się zmieniły od czasów jego młodości. Polowaniem na niego dowodzi Harold Harper – dyrektor operacyjny, z którym Chase działał przed laty w czasie wojny w Afganistanie. Stary człowiek w kwestii gatunkowej nie odkrywa koła na nowa, a sprawnie realizuje sprawdzone schematy narracyjne. Akcja prowadzona jest na dwóch płaszczyznach czasowych – wydarzenia obecne przeplatane są retrospekcjami z Afganistanu powoli odsłaniając kolejne elementy układani, która okazuje się o wiele bardziej skomplikowana niż na początku mogło się wydawać. Zupełna klasyka konwencji, ale zrealizowana na tyle sprawnie, że wcale to nie przeszkadza.
Tym, co odróżnia serial od wielu podobnych historii jest duże skupienie na budowie pełnokrwistych postaci. Stary człowiek to bardziej historia obyczajowa niż gnający do przodu akcyjniak (choć część sensacyjna jest znakomicie zrealizowana). Bohaterowie spędzają bardzo dużo czasu na rozmowach o życiu, starzeniu się, konsekwencjach dawnych decyzji i tym, co buduje osobowość. Twórcy w interesujący sposób zadają pytanie o to, co w ostatecznym rozrachunku tak naprawdę się liczy. Chase i Harper są reprezentantami dwóch odmiennych światopoglądów. Dla pierwszego imię i tożsamość to tylko wymienialna maska, drugi uważa je za esencję. Czasami te rozważania bywają pretensjonalne, ale jest to równoważone przez znakomite kreacje Bridgesa i Lithgowa.
Stary człowiek spodoba się widzom, którym nie przeszkadzają dłużyzny, bo tych jest sporo. Po dynamicznym pierwszym odcinku akcja zwalnia i do końca prowadzona jest raczej niespiesznie. To także, jak wspominałem wcześniej, produkcja dla tych, którym nie przeszkadza śledzenie historii rozgrywającej doskonale znane już klisze. Warto też wspomnieć o tym, że sezon kończy się sporym cliffhangerem, sprawiając wrażenie, że obejrzeliśmy swego rodzaju wstęp do czegoś większego.
Jeśli lubicie trochę boomerskie, rzetelnie zrealizowane thrillery to polecam. Serial ma swoje wady, ale sam Bridges wystarczy, aby nie zwracać na nie uwagi.
PS. Zdjęcia do serialu rozpoczęły się w 2019 roku, ale przerwane zostały przez problemy zdrowotne Bridgesa (wykryto u niego chłoniaka). Po ciężkiej walce z chorobą (do której doszedł Covid) aktor wrócił do zdrowia, a zdjęcia wznowiono na początku tego roku. Obecnie jest kręcony drugi sezon.
The Bear
Gdzie obejrzeć: Disney+
Liczba odcinków: 8
Czy to zamknięta historia: Nie
“Pokaż mi jak człowiek zachowuje się na zapleczu restauracji w godzinie szczytu, a powiem Ci kim naprawdę jest”.
Nie zdziwiłbym się, gdyby takie motto przyświecało twórcom. To serial idealnie oddający ciągły chaos i nieustanne odpieranie kryzysów, jakie wiążą się z prowadzeniem knajpy. Produkcja FX jest równie intensywna, napięta i wypełniona skrajnymi emocjami. Jednak to nie tylko opowieść o niedolach właściciela jadłodajni, bo równie istotne są tu próby poradzenia sobie z traumą, rodzinną żałobą i niemożliwymi do spełnienia oczekiwaniami wobec samego siebie.
Wydawać by się mogło, że Carmen Berzatto osiągnął kulinarny szczyt. W wieku trzydziestu lat był szefem kuchni w najlepszej restauracji na świecie. Poświęcił temu celowi całe życie, ale to już przeszłość. Po śmierci swojego starszego brata Carmen wraca do Chicago, aby przejąć tonącą w długach rodzinną kanapkownie, która znajduje się w opłakanym stanie. Przyzwyczajony do najwyższych standardów próbuje wprowadzić je na miejscu, co spotyka się z dość chłodnym przyjęciem ekipy.
Kuchnia jest w The Bear głównym punktem całego wszechświata. Fabuła w dużej mierze kręci się wokół zwyczajnych, wręcz banalnych problemów – kłopoty z sanepidem, psujące się maszyny, nadgorliwi klienci, członkowie zespołu nie wytrzymujący napięcia itp. I choć na pierwszy rzut oka mogą się one wydawać mało zajmujące, to serial przedstawia je w taki sposób, że czasami trudno złapać oddech. Akcja jest intensywna, kamera kręci się po kuchni i biega za bohaterami, montaż bywa bardzo szarpany, czuć wieczną gonitwę z czasem aż czasami trudno uwierzyć, że właśnie obejrzało się półgodzinny odcinek.
Kuchnia nadaje serialowi formę, ale jego esencją pozostają wyśmienicie rozpisani bohaterowie z Carmenem na czele. To człowiek żyjący w ciągłym rozedrganiu, sprawiający wrażenie, jakby zaraz miał najzwyczajniej w świecie się rozpisać. Kocha gotowanie, ale bezlitosny perfekcjonizm wymagany w prestiżowej restauracji zostawił na nim trwałe piętno. Czuje potrzebę uratowania rodzinnego interesu, ale sam nie wie, czy wynika to z rzeczywistego przywiązania, czy z potrzeby udowodnienia swojej wartości nieżyjącemu bratu. Jest uzależniony od intensywnego działania, ale w ogniu walki zmienia się w najgorszego dupka i frustrata. Przez większość czasu ma się ochotę go naraz przytulić i solidnie kopnąć w tyłek. W czym na pewno wielka zasługa, znanego z roli Lipa w Shameless, obdarzonego ogromnym ekranowym magnetyzmem Jeremiego Allena White’a.
The Bear przypadnie do gustu wszystkim miłośnikom foodporn, bo jedzenie pokazywane jest tu tak, że trudno powstrzymać ślinkę. Nieważne czy chodzi o perfekcyjne zwieńczenie wyszukanego dzieła kuchni molekularnej, czy bułę z szarpanym mięsem, każde danie wygląda wspaniale. Ale nie tylko o obraz i dźwięk chodzi, bohaterowie sporo też o jedzeniu rozmawiają – o swoich najlepszych wspomnieniach, przepisach czy esencji tego, czym powinien być wspólny posiłek. Czuć w tym wszystkim wielką miłość do gotowania, co w połączeniu z obrazami kuchennego piekła, daje niezwykle słodko-gorzką mieszankę.
Yellowjackets
Gdzie obejrzeć: CANAL+ Online
Liczba odcinków: 10
Czy to zamknięta historia: Nie
Grupka ocalałych po katastrofie lotniczej, narracja oparta na przeskakiwaniu w czasie oraz niepokojąca tajemnica czająca się gdzieś tam w cieniu. Ten opis może sugerować nową wersję Zagubionych, ale nie dajcie się zmylić – Yellowjackets to jeden ze świeższych i bardziej satysfakcjonujących seriali, jakie pojawiły się ostatnimi laty w telewizji.
Przedziwna mieszanka historii o dorastaniu, radzeniu sobie z traumą oraz brutalnej walce o przetrwanie, zarówno w dziczy jak i pełnym rozczarowań dorosłym życiu. Do tego należy dorzucić trochę komedii romantycznej, horroru, narkotycznych wizji, sprytnie dawkowanej nostalgii za latami 90 i kilka innych niespodzianek. I jakimś cudem to wszystko działa.
Fabuła rozgrywa się głównie na dwóch płaszczyznach czasowych – w roku 1996 oraz 2021. W przeszłości obserwujemy losy członkiń tytułowej, licealnej drużyny piłkarskiej, które cudem przeżywają katastrofę lotniczą i muszą przetrwać w kanadyjskiej dziczy. Natomiast część współczesna przedstawia dalsze losy czterech z nich. Kiedy nastolatki próbują radzić sobie z niecodzienną sytuacją wyzwalającą w nich najgorsze instynkty, ich starsze wersje zmagają się z traumą oraz niemożnością odnalezienia się w dorosłym życiu. Jedno jest wspólne – przeszywająca każdą chwilę świadomość, że niedługo wydarzy się coś bardzo, ale to bardzo niepokojącego.
Dawno nie widziałem serialu, który tak umiejętnie dawkował napięcie związane z odkrywaniem pewnej tajemnicy. Zaczyna się od bardzo mocnej (bez zdradzania szczegółów) sceny wywołującej wielkie WTF, a potem wszystko się na jakiś czas uspokaja. Pierwszy odcinek powoli przedstawia bohaterki, nigdzie się nie spiesząc. Cały myk w tym, że od samego początku nad historią unosi pytanie- skoro w roku 2021 oglądamy historię tylko czterech postaci, to co się stało z resztą? Natomiast sympatyczne nastolatki nie wyglądają na osoby, które są zdolne do okrucieństwa ze sceny otwierającej. Ciekawość jest regularnie podsycane przez kolejne niepokojące odkrycia. W dziczy pojawiają się tajemnicze symbole, a w roku 2021 ktoś ewidentnie chce wyciągnąć na wierzch mroczną przeszłość bohaterek. Jednak nie spodziewajcie się zalewu cliffhangerów, to nie tego typu produkcja.
Tajemnica do odkrycia jest tu istotna, ale Yellowjackets ogląda się tak dobrze z powodu wagi, jaka kładziona jest na rozwój postaci. W gruncie rzeczy to opowieść o przyjaźni i relacjach. Tych pierwszych, naprawdę intensywnych oraz tych niszczonych przez prozę codziennego życia. Rewelacyjne jest to, że pozwolono nastolatkom (choć klasycznie grają je trochę starsze aktorki) naprawdę być nastolatkami. Bohaterki z jednej strony są przepełnione młodzieńczą energią i entuzjazmem, z drugiej są naiwne, kierują się buzującymi emocjami i popełniają masę błędów. Dzięki temu są wspaniałe. Pęd głównej historii często zwalnia, po to abyśmy mieli szansę je lepiej poznać, przez co widz czasami musi uzbroić się w cierpliwość, ale ta jest wynagradzana z nawiązką.
Yellowjackets to także gratka dla fanów aktorskich powrotów w wielkim stylu. Tym razem przypominają o sobie Juliette Lewis oraz Christina Ricci, wcielające się w dorosłe wersje dwóch ocalałych. Reszta obsady jest tu też bardzo dobrze dobrana, ale postaci jest na tyle dużo, że trudno pisać tu o wszystkich udanych rolach. Ze strony audio-wizualnej to także udana produkcja, a najwięcej uwagi przykuwa ścieżka dźwiękowa – najntisowa, ale uciekająca od oczywistych wyborów, świetnie ilustruje to, co obserwujemy na ekranie. Jest jeszcze jeden aspekt wart wspomnienia – brutalność, często nieprzyjemnie dosadna. Ciała nabite na gałęzie drzewa, flaki wyciągane ze zwierząt czy zęby wilków wbijające się w ciała ukazane są bez żadnego znieczulenia. Zestawienie niewinności z okrucieństwem natury służy tu nie tylko szokowaniu, ale wpisuje się w nastrój opowieści o wyciąganiu na zewnątrz tego, co najgorsze.
Yellowjackets wymyka się gatunkowym szufladkom, dzięki czemu nawet po obejrzeniu pierwszego sezonu trudno przewidzieć, w jakim kierunku ostatecznie zmierza ta historia. A tak przyjemna niepewność sama w sobie jest czymś coraz rzadziej spotykanym.
Zbrodnie po sąsiedzku
Gdzie obejrzeć: Disney+
Liczba odcinków: 8
Czy to zamknięta historia: Nie
Zapomniany reżyser Oliver, znany z roli w starym serialu kryminalnym Charles oraz tajemnicza Mabel to trójka samotników żyjących w ekskluzywnym, nowojorskim apartamentowcu. Przez przypadek odkrywają, że łączy ich wspólna pasja, jaką jest obsesyjne słuchanie podcastów truecrime. Kiedy w ich budynku dochodzi do prawdziwej zbrodni (choć policja stwierdza samobójstwo), trójka detektywów-amatorów postanawia rozpocząć własne śledztwo, przy okazji tworząc własną audycję na jego temat.
Śledztwo napędza fabułę, ale trzeba wiedzieć, że sama zagadka jest potraktowana dość nietypowo. Twórcy wykorzystują utarte schematy, doprowadzając je do granic absurdu. Trójka bohaterów błądzi po omacku, często wysnuwając teorię na nikłych poszlakach (jednym z podejrzanych okazuje się Sting), przy okazji starając się nagrywać swój materiał “na żywo”. Dużo tu rozwiązań pasujących bardziej do klasycznych kryminałów niż ich nowoczesnych odpowiedników, co samo w sobie jest urocze.
Jednym z głównych celów ataku dowcipu Zbrodni po sąsiedzku jest dziwna obsesja związana z podcastami o prawdziwych zbrodniach. Dostaje się im założeniom, tendencjom do komplikowania spraw, zbyt zaangażowanym fanom, ale też żerowaniu na ludzkich tragediach. Oczywiście nie ma tu mowy o jakiejś dogłębnej analizie społecznej, a raczej niewinnych kuksańcach, ale strzały są często bardzo trafne. Jednak humor nie ogranicza się tu tylko do tematu podcastów i kryminałów, wiele miejsca zajmują tu dowcipy wynikające z różnic charakteru głównych bohaterów oraz różnicą pokoleń (to czasami bywa trochę zbyt natrętne, ale jest na swój sposób urocze). Każdy odcinek to pewnego rodzaju niespodzianka narracyjna, ale też pojedyncze sceny potrafią zachwycić pomysłowością. Jedną z moich ulubionych jest najsekowniejsza rozgrywka w Scrabble w historii.
To wszystko jednak nie byłoby istotne, gdyby nie trójka rewelacyjnie rozpisanych głównych postaci. Każdy z nich skrywa pewien sekret, ma swoje słabości i w pewien sposób wzbudza współczucie. Bo to przede wszystkim historia o grupie wykolejeńców, która w bardzo nietypowy sposób odnajduje bratnie duszę. Aktorskie trio Steve Martin, Martin Short i Selena Gomez wytwarza między sobą pełno ekranowej chemii (w przypadku dwóch Martinów, co nie dziwi, bo działają razem od prehistorii) i doskonale się uzupełnia. Muszę osobno zwrócić uwagę na rozbrajający slapstickowy popis Steve’a Martina z finału pierwszego sezonu. Dawno czyjaś zabawa cielesnością tak bardzo mnie nie rozbawiła.
Zbrodnie po sąsiedzku wypełnione są urokiem i miłym, komediowym ciepłem. To serial nie wstydzący się tego, że jego celem jest wprowadzenie widzów w dobry nastrój. To, obok Tedda Lasso, jeden z najlepszych przykładów, że w obecnych czasach brakuje właśnie takich mało cynicznych, ale nienaiwnych produkcji.
Jeśli podobają Ci się moje teksty i chciałbyś Wesprzeć ich powstawanie za sprawą postawienia symbolicznej (5 zł) kawy to kliknij poniżej?